poniedziałek, 29 grudnia 2014

06. Sweet, sweet promise.

PAPAPAPAPM- <- Proszę, muzyka. Jeżeli ktoś chce może pozachwycać się ze mną Edem. Poza tym notki na dole dzisiaj nie ma. Jest sobie tylko nominacja do LBA, także, pozostaje mi życzyć miłego czytania i ostrzec Wasze biedne oczy. Jakby wypadły - znajdziemy zastępstwo. Spokojnie. :) Ogólnie to znowu nachrzaniłam. Sprawa dotyku Natuśki trochę się wyjaśniła, ale jak zawsze w razie niejasności - możecie pytać. Choć wkrótce Lena z Natką będą sobie rozmawiać i wszystko już całkiem zrobi się jasne.
PS. Nadmiar Lety. Znowu. Poprawie się od 7. Obiecuje.

***
Anie Julii, bo zawsze tutaj jest. <3


 Słodka, słodka obietnica. 

Grudzień.
Czwartek, popołudnie, Buenos Aires.

Lubiła, kiedy wychodząc z budynku słońce nie padało wprost na jej twarz, tylko chowało się za ciemnymi (najlepiej burzowymi) chmurami. Cienie, które spowijały ulice, formowały interesujące kształty. Inspiracje, która najlepiej wyglądała prosto z natury. Kolory świata najpiękniej dawały się odwzorować na nieskazitelnym płótnie. Pisarze zapełniali puste kartki słowami, czasem wiele wartymi. Ona - jako artystka, wykorzystywała obrazy, żeby przekazać ludziom podobne uczucia. 
Bo czy opiszę się miłość, czy ją namaluje, ktoś potrafi ją zrozumieć? 

Myślę, że generalnie, niemyślenie o niczym konkretnym wyjdzie mi na dobre. 
Albo nie? 

Różową miotełką zamiotła przeszłość pod dywan. Zawsze się kończy, a Nigdy przemija. Kurczowa trzymała się teraźniejszości, bo przeszłość - zbyt straszna, żeby do niej wracać - jak miecz przebijała jej serce. Trudno jest otrząsnąć się z traumy. Jej terapeutka porównywała to do ignorowania krwawiącej rany. Śnieg, który spokojnie odpoczywa na ziemi, zanurzał się w ciepłej cieczy. Wykrwawiała się. Rzeczywiście. Namacalnie. Prawdziwie.
Na początku, w zamierzchłych czasach, kiedy wszystko było bardziej niż świeże, to dusza zostawiła ciemne ślady na twardej ziemi. Coraz szybciej, mocniej, z większą złością. Ona siedziała wtedy w swoim pokoju, odgrodzona od wszechświata. Z kurtyną zakołtunionych włosów, rażącym bólem w oczach. Niewypowiedzianymi modlitwami, w których z taką pokorą błagała o śmierć. Cichą, żeby nikt nie zauważył. Prosiła o pogrzeb w chłodny dzień, żeby Lena za bardzo nie zagrzała się w czarnej sukience. Upały ją drażniły.
Sekundy, minuty, wyryte w jej głowie szczegóły, zapachy i dźwięki - mogła dotknąć, poczuć. Jakby nie znalazła się w pułapce miesiące temu, tylko dopiero z niej wyszła. I na nowo każdej nocy strach ciągnął Natalie brudnymi łapami. Owijał się w okół jej szyi ze zapachem bluszczu, muskającym ściany pokoju i dusił ją, kradnąc oddech - jedyną czynnością, którą pragnęła wykonywać.
Zdając sobie sprawę, że modlitwy nie przynoszą ukojenia, zaczęła błagać. Coraz głośniej. Ściany się zbliżała, oczy traciły blask, koszmary nawiedzały ją wyraźniej. Od nowa czuła jego dotyk. Łzy zamiast przynosić ukojenie, paliły ją ogniem. Wtedy też płakała. Śmiech, okropny, chrapliwy, naznaczony latami palenia wypełniał jej głowę, zabierał jakieś resztki, na których mogła się skupić. Resztki. Prychnęła.
Tam nie było nic, prócz skorupy z jej bezwładnego ciała. Jakieś skinięcia głową, pusty wzrok na znak protestu. I ludzie. Prawdziwe tłumy. Rodzina, przyjaciele. Trochę policji. Lekarze. (Nawet siłą nie dała się zawozić na wizyty.) Luiza - terapeutka. Diego. Przewijali się przez dom dla niej, obok niej, z nią, z jej powodu. Zupełnie jakby byli w stanie pomóc. Jakby dostrzegała ich obecność. Jakby była tego warta.
Jedzenie, woda, śmiech, pędzle, wydawały się abstrakcją. Jak tamto wydarzenie. Choć czuła je wyraźnie w kościach. Wiedziała, że wypaliło miejsce w każdym mięśniu, że krążyło w jej żyłach. Pogodziła się z tym, że nie zapomni.
Pogodziła. Testowała to słowo, literkę po literce. Mieliła je językiem, pisała, rysowała, patrzyła na nie przenikliwie. Zupełnie jakby dostrzegała jakieś drugie nieistniejące znaczenie.
Minęły trzy miesiące, odbywała się kolejny zlot rodziny. Znowu rozmawiali o niej. Ktoś (kuzynka taty?) powiedział, żeby zapomniała. Dramatyzuje. Nic się nie stało. To tylko wyobraźnia. Robi z siebie ofiarę. Powstało niepotrzebne zamieszanie. Ściąga wszystkich do siebie, a nawet się nie pokazuje. Co ona sobie wyobrażała?
Wtedy wyszła z pokoju po raz pierwszy od tygodni, miesięcy? Nie pamiętała dlaczego, po cholerę, tam poszła. Może należało wziąć się w garść? Walczyć?
Walczyć. Hm...
Chwiała się na schodach. Była bardzo słaba. Kroki stawiała ledwo, ale podłoga w ogóle nie czuła jej ciężaru. Lekka jak piórko przeszła przez salon i stanęła na przeciwko kobiety. Natalia była ubrana w dres, czarny z dziurą na prawym kolanie, granatową bluzkę, która opinała jej brzuch i szary kardigan. Trzęsła się z zimna choć Lena przez całe lato paradowała w za krótkich spodenkach. Pogoda nie miała znaczenia, kiedy jej ciało zamieniało się w bryłę lodu.
Stanęła przed nią, położyła ręce na biodrach i popatrzyła beznamiętnym wzrokiem. Uciszyła wrzawę. Zanim wyruszała w ciężką wędrówkę do salonu, wszyscy rzucili się na Mirę. Angie zbladła, a tata walczył z wybuchem - widziała jakie wypieki wkradły się na jego zmęczoną twarz.
- To też sobie wymyśliłam, ciociu? - Spojrzeli na jej lekko zaokrąglony brzuch. - Mogłabyś stąd wyjść? - spytała wyraźnie  zirytowana. Sama opadła na kanapę, kiedy usłyszała trzask zamykanych drzwi. Omiotła wzrokiem zebranych - dwóch braci i siostra taty, trzech braci Angie, całe mnóstwo kuzynów, babcia, dziadkowie, Diego, Lena, jacyś przyjaciele ojca. 
- Angie zrobiłabyś mi coś co jedzenia? I herbatę. Ziołową. - Natychmiast zdziwiła się tą prośbą. W Natalie od dłuższego czasu trzeba było wmuszać choćby okruszki. Oprócz zdrętwienia przyszłej macochy, większość patrzyła na nią jakby ufo wylądowało w środku salonu i chciało porwać telewizor. Zakłopotanie wisiało w powietrzu, nie mieli pojęcia jak z nią rozmawiać. Łatwiej było decydować o jej przyszłości i stanie, kiedy nie była obok. - Nie patrzcie tak na mnie. Myślicie, że wiem co mogłabym powiedzieć? - wychrypiała. Dawno nie używała słów dłuższych od tak i nie. Clara, narzeczona wuja Davida, przytuliła Naty do siebie. Jej serce biło wolno, a oddech równo muskał policzek Natalii. Kołysała ją na boki, jak małe dziecko i rozpłakała się cichutko. Tylko jej łzy lśniły jak kryształki.
- Księżniczko, może zadzwonimy do Luizy?
- Nie. Trzeba się z tym uporać po rodzinnemu. - westchnęła. -  Słuchajcie ja... - Co miała powiedzieć? Jak zareagować? - Po pierwsze nie mówicie, że wiecie jak się czuje, bo nie wiecie. Po prostu... Będziemy normalnie funkcjonować, dobrze? - Błagalnie spojrzała na Diego. Przesłała mu prośbę, której sama nie rozumiała. - Znaczy ja, wy, on.. Boże. Jego nie ma. Jest w więzieniu. Tak? - Łzy przesłoniły jej widok. - Urodzę, dobrze? Urodzę, a wy dalej będziecie kochać mnie i małego. - Zamknięte cierpienie wylewało się z niej. Bez przeszkód mogłaby zapaść się pod ziemie, siedzieć tam i nie dzielić się z nimi żadną przykrą myślą. Może lepiej zniosłaby spalenie na stosie. Oni... Tutaj... Świat wywrócił się i zwalił na jej biedną głowę. - Dobrze?
- Natalka, jeju... - Po prawej stronie siedział Jose, brat taty. Próbował położyć rękę na jej plecach. Niemal natychmiast wystrzeliła w górę, stanęła na prostych nogach. Przestraszył się, że zrobił jej krzywdę, odskoczyła jak poparzona na jego dotyk.
- Nie. Wiem. Ale... - Język jej się plątał, umysł szalał, a ręce trzęsły. - Po prostu nie dotykajcie mnie, dobrze? Ja.. Ja pójdę do swojego pokoju. Niech Angie tam przyjdzie.
Odprowadziły jej zatroskane szepty. Pierwszy krok do wolności, która nigdy nie nadejdzie. Złożyła sobie obietnice bez pokrycia. Pozbiera się, ogarnie, będzie żyła dalej. Ale nie wygra. Będzie pamiętać.
Natalia nie była odważna wobec życia. Zamieszanie mogło się skończyć w ułamku kilku sekund, przy udziele sznurka, noża, tabletek.
Śmierć okazała się być bardziej przerażająca. 



Wciąż grudzień, nadal popołudnie, dalej w Buenos Aires. 

Dostrzegł jak przez zielone liście, promyki słońca leniwie oświetlają trawę. Jasne, żywe kolory nijak pasowały do grudnia i świąt. Nijak przypominały jego Madryt. Całość, ta otoczka niewdzięcznego miasta, nie pasowała do jego wyobrażeń. Barwy, odcienie przeszkadzały Leonowi najbardziej. Drażniły wzrok. W pełnych koronach drzew i kwiatach, nie było niczego. To miasto, miejsca były puste. Przezroczyste.
Inspiracja została w jego mieście. Razem ze słodką obietnicą, uroczego uśmiechu.

Słodka. 
Urocza. 
Śliczna. 
Nieśmiała. 
Jego?

Podszedł do niej na paluszkach rozbawiony, bez powodu.
- Ziemia do Natalii. Jaka pogoda panuje na księżycu? - Wzdrygnęła się przestraszona.
- Długo tak już stoisz? - odburknęła. Zachodzenie od tyłu traktowała jak swoistą zdradę. Wąski krąg ludzi, którzy krążyli w okół niej wiedziała co wolno, a czego nie. Ale ten kretyn dopiero co wtargnął z buciorami do jej skomplikowanego życia.
Dlaczego?
- Właściwie, spóźniłem się. - Spojrzał na nią jak na zagadkę nie do rozwiązania. Natalii spodobało się wyraz jego oczu spod przymrużonych powiek, dawały cienie na jego twarz. A w prawym policzku pojawił się dołek, od którego mogłaby się rozpłynąć, gdyby chciała. Ale nie chciała. - Wybacz. - Skłonił się teatralnie, a ona trochę wbrew sobie zareagowała śmiechem. - Musiałem coś załatwić.
- Chcę wiedzieć co?
- Myślę, że sama wkrótce się dowiesz. - westchnął. - Masz dużo czasu do rozdysponowania?
- Język cię nie boli od używania tak długich słów? - Skrzyżowała ręce na piersi i cofnęła się o krok. Za blisko.
- Unikasz odpowiedzi.
- Godzinę. - Mlasnął językiem, niezadowolony.
- Śmiem twierdzić, że zapewniłaś sobie jakieś spotkanie awaryjne, w razie gdybym chciał cię porwać na drugą stronę Argentyny. Mylę się? - Uniósł brwi, ewidentnie rozbawiony. Natalia ruszyła przodem, w stronę parku. Posłusznie ruszył za nią z radością szczeniaka.
- Widzę, że słabo mnie cenisz. Poza tym miałam już plany. Idę do kina z chłopakiem mojej siostry. - Przeszli przez ulice. W powietrzu unosił się gorzki zapach niekoszonej trawy.
- Czyli nie dość, że jesteś rozważna, to jeszcze zbereźna. Gdzieś ty się chowała przez całe moje życie? - Wyprzedził ją na kamiennej dróżce i z uśmiechem zaczął iść tyłem. Miał idealny widok na jej krótkie nogi, wciśnięte w niebieską spódniczkę - nie za krótką, nie za długą. Biała bluzka odbijała się od strumyka czarnych włosów, a nich spokojnie spoczywała czerwona bandanka. Wyglądała tak... uroczo. Jak poranek, z widokiem na wschodzące słońce i parującą, czarną kawą z cukrem.
- Jeżeli masz zamiar czarować mnie tekstami z internetów to uroczyście ogłaszam, że masz inteligencje kokosa. - Zatrzymał się gwałtownie, zaintrygowany. Stanęła przed nim z dziwną pewnością siebie, zachowując bezpieczny dystans.
- Dlaczego kokosa?
- Bo są włochate? Okrągłe? Nie wiem. Bo masz równie ciemne włosy.
- Czy ja wyglądam jak kokos? - spytał, nie dowierzając, że prowadzi tą dziwną rozmowę pod drzewem, którego nie rozpoznaje z dziewczyną... Z dziewczyną, która wygląda jak wyciągnięta ze snu. Może nawet jego marzenia. Naty zmrużyła oczy, szukając odpowiedzi.
- Bardziej jak ananas.
- Zabolało.
- Trudno.
- Właściwie mała, powiedz mi jedną rzecz. Kto jest twoją przykrywką ja czy on? - Wyminęła go jednym szybkim krokiem.
- Co to za różnica? - Naty odwróciła się, żeby spojrzeć czy nie idzie obok. Szedł, jak spokojny czekający na okazje lew.
- To proste. Jak prawo Grahama. - Zmarszczyła brwi.
- Czego?
- Czy ty kiedykolwiek uczyłaś się fizyki? 
- Odbiegasz od tematu.
- Jesteś rozpraszająca. Zwłaszcza twoje oczy. - Brązowo-czekoladowe. Nic specjalnego.
- Komplement. Robisz podstępy. - Pogratulowała sobie za opanowanie. Policzki nadal mieniły się naturalnym brązem, zero pomidorowej czerwieni.
- Wracając. - Teraz szedł tuż obok. Czuł jej ramię obok swojego, niemal ocierały się o siebie. Pomyślał, że ich splecione dłonie, razem pasowałyby jak  puzzle. Stare i wyniszczone przez lata, ale nada trwałe. - Jeżeli to ja jestem twoją przykrywką to ten drugi zdradza twoją siostrę z tobą. To oznacza, że musisz być z lekka popieprzona. Moja za takie coś wydrapałaby mi oczy. Nie żebym chciał umawiać się z jej chłopakami - dodał szybko, widząc jej zdegustowaną minę. Nadal wyglądała idealnie. - Studenci medycyny wyglądają jak zombie, po tylu godzinach nauki. Wyobrażasz sobie, mała? Ja na randce z gnijącym ciałem płci męskiej.
- Kretyn.
- Zdecydowanie bardziej wolę drugą teorie. - Zignorował jej obraźliwą uwagę. Skupił się na kryjącym się za nią uśmiechu.
- Oświeć mnie. Może przez to zrobię się mądrzejsza.
- Brzmi ona mniej więcej tak. Jeżeli ten drugi jest twoją przykrywką to najpewniej znasz go dłużej niż twoja siostra. Może nawet się przyjaźniliście się i to przez ciebie są razem. To z kolei jest idealnym argumentem, który przemawia za teorią, że ukrywasz nasze spotkanie. Pytanie brzmi: dlaczego? Przecież nie chodzi o to, że jestem gorętszy od słońca.  - Podniosła jeden palce w górę. Kciuk.
- Po pierwsze, wyglądasz jak ananas. Pokaż mi przystojnego ananasa.  - odezwała się spokojnie, nie zaszczycając go spojrzeniem. - Równie dobrze możesz obalić prawo powszechnego ciążenia, skoro już jesteśmy przy fizyce.  - Drugi palec powędrował w górę. - Lena doskonale wie, że mnie i Diego łączy tylko... - Zawahała się.
- Tylko?
- Po prostu bardzo pomógł mi w przeszłości. Jest pamiątką z dzieciństwa. Nie ma się o co martwić. - Natalia nie kochała jego. A on nie kochał jej. Przynajmniej nie w ten romantyczny sposób. Oni mieli swoją własną definicje miłości i przekonanie, że ma ona wiele obliczy. Nie widziała sensu w przybliżaniu mu ich relacji. Nie zrozumiałby. Nie bez wszystkich szczegółów, których nie była w stanie mu wyjawić. - Chcesz iść na hot-doga? Jest tutaj taka świetna kawiarenką. Tyle, że mają okropną kawę. Ale hot-dogi..
- Jestem wegetarianinem - przerwał jej, melodyjnym głosem. Zawsze tak cieszył się ze wszystkiego?
- Prześladujecie mnie - jęknęła.
- My? 
- Ty, Angie i Lena. Jakbyście nie mogli jeść jak ludzie. - Widziała, że otwiera usta, więc szybko machnęła ręką. - Daruj sobie, słucham gadki o mordowaniu biednych zwierzątek odkąd pamiętam. Na szczęście mój tata stanowi jakąś tam opokę dla społeczeństwa. - Zauważyła jego przenikliwie-rozbawione (znowu!) spojrzenie i trąciła go łokciem w żebra.
- Co?
- Jesteś wyzwaniem - oznajmił po prostu.
- Skąd taki pomysł?
- Myślę, że boisz się mówić, a w środku cała krzyczysz. Chcę odkryć dlaczego tak jest.
- A to wyczytałeś w horoskopie? - prychnęła.
- Widzę to w twoich oczach.  Albo po prostu lubię podsłuchiwać czyjeś rozmowy. - Wzruszył ramionami. Ostatnie zdanie zawisło między nimi w chwilowej ciszy, która zniknęła równie szybko. Ale ono przyczepiło się między nich, pozostawiając pytania bez odpowiedzi. Pytania, na które nikt nie miał ochoty.







Paczcie! Do LBA nominowało pewne uroczę stworzenie *stąd*. Możecie tam wpaść i się zachwycać - jest czym. :D 

1. Czytasz moje bzdurki?
Zaczęłam, ale coś nie mogę skończyć. Ale ja niczego nie mogę skończyć, także tego. XD
Ale nie no - skończę. Właściwie czytam nawet teraz. :> 

2. Ulubiona para w serialu? (Mmm, czyżby Lety? :))
 Skąd wiedziałaś? ;o A poza tym to Leonetta i Naxi. Nie jest ze mną tak źle.


3. Dlaczego założyłaś bloga?
 Tego? Bo nigdzie nie było Lety, a ja się zakochałam. Miałam ciężkie życie, musiałam sobie wspomóc psychikę. Rozumiecie? Taka terapia dla debili (mnie). Ogólnie to jestem głópia - przymknijcie oko.

4. Ulubiona książka? (Chętnie przeczytam :))
To, co zostało - Jodi Picolut. <3 Moja największa miłość. 
Poza tym ostatnio skończyłam "Mężczyzna, którego nie chciała pokochać" Jeju też przyjemne. Zwłaszcza koniec, wmurowała mnie w siedzenie, bo spodziewałam się happy endu. Naprawdę jestem głupia. :>

5. Ulubiony aktor, postać i piosenka z serialu?
Jorguś, Leoś i nie wiem. Verte de lejos, Ser mejor... Zależy jaki mam humor. Ale nie to co śpiewa Fiolka. One mnie chyba najbardziej irytują. XD


6. Interesujesz się muzyką?
Jeżeli chodzi o granie na czymś to nie umiem. Choć staram się namówić mamę na gitarę/fortepian. Śpiewać też nie potrafię.  Na chór pani karzę mi chodzić. Wredne rude stworzenie. ;-;
Ale nie potrafię pisać bez muzyki. Nie da się.

7. Co cię inspiruje do pisania?
Muzyka, moja siostra, kot, noc, filmy, książki, inne geniusze piszące na bloggerze, obrazki, pogoda, ksiądz Krzysztof... Ksiądz Krzysztof tańczy przy ołtarzu i wszystko jasne. XD

8. Co sądzisz o Naxi?
Naty&Leon!!! 
Sądzę, że Maxi ma jej kupić szczeniaka. <3 Ogólnie to czekam na ich ślub. To będzie najnormalniejsze małżeństwo. Nie to co Leonetta i chore wymysły Fiolki. Ona to przecież będzie robić awantury o listonosza. Nie wiem czemu, ale będzie. Mówię wam.  

 9. Gdybyś mogła coś zmienić w swoim życiu, co by to było?
Zlikwidujmy szkołę, nananana...
Urodziłabym się bliźniaczką Albity. <3  

10. Ponieważ jesteś fanką TVD muszę zadać podstawowe pytanie:
Stelena czy Delena?
Stelena <sypią się hejty> Ogólnie to shipuje chyba wszystko z Caro. I Klausem, mój mąż. <3 Muszem się też przyznać, że dawno nie oglądałam. Mam zaległości w absolutnie wszystkich serialach. Poza tym Elka to zło. Nie lubię tej pani, jest chyba jedyną kobietą we wszechświecie bardziej niezdecydowaną niż Violka.  And - jestem wierna Stefanowi. Od zawsze.

Ja nie moniunuje nikogo, bo i tak nikt nie odpowie. XD
hehe
<3
Ściskam, Was misiaki! 

 

sobota, 15 listopada 2014

05. Angel?

Anioł?


Grudzień. 
Czwartek, ranek, Buenos Aires.

Deszcz przestał padać i dzięki upałowi, który zaczął doskwierać od wschodu słońca, spokojnie można było o nim zapomnieć. Srebrne krople wody zniknęły bezpowrotnie, zabierając ze sobą wspomnienie wczorajszego dnia. Słonko, słoneczko, słońce wpuściło promienie przez zasłonięte okna sali na drewnianą podłogę. Trochę dostało się też lustrom, które o tej porze powinny stać nieruchomo. Ale promyki tańczyły razem z nią. Wirowały, delikatnie. Niczym anioły skradające się na paluszkach. Tylko ona... Ona naprawdę wyglądała jak anioł. 

Krok w lewo. Dwa w prawo. Leon. 
Piruet. Skok. W dół. W prawo. Leon. 
Może złapię rogi sukienki? Leon.
Znowu obrót? 
Uhh. Trzeba wyczyścić te lustra. Leon. 
Leon. 
Może pójdę dzisiaj do kina z Leonem Diego? 

Sala taneczna była królestwem Gregorio. Czterdziestoczteroletni łysawy nauczyciel ze skłonnościami do przesady, ogromnym talentem i zerową cierpliwością, miał kilku pupilków wśród utalentowanych uczniów Studio. Natalia kiedyś, dawno temu zanim jeszcze walczyła o każdy dzień, kiedy świat był po prostu miejscem pełnym kolorów, przychodziła na prawie każde zajęcia nauczyciela. Była wtedy za mała, żeby tańczyć, ale zawsze chłonęła każdy ruch jaki tylko pojawiał się na parkiecie. I w pewnym sensie zostało jej tak do dzisiaj, tyle tylko, że przestała je powtarzać. Po pewnym czasie trzeba skupić się na swoich marzeniach, a one nie zawsze idą w parze z pasją. Często się przeplatają. Ale sen o własnej galerii sztuki nie jest tym samym co chęć wirowania na największej scenie baletowej świata. Trzeba zdecydować za co będziemy walczyć.
- Myślałem, że już nie tańczysz. - Zatrzymała się gwałtownie i szarpnęła za sukienkę, tracąc równowagę. Spojrzała na niego spode łba i ruszyła w kierunku swojej komórki, z której wciąż sączyła się lekka  piosenka z prostym tekstem o miłości. Diego jej nie rozpoznał. Ściszyła muzykę, żeby nie zagłuszać ciszy.
- Bo nie tańczyłam. - Gestem zaprosiła go do środka. - Lepiej się czujesz? Lena mówiła, że prawie umarłeś w łóżku. - Natalia usiadła na środku drewnianego parkietu. Zajął miejsce tuż obok.
- To ja powinienem się o to spytać. - Skrzyżował nogi i przez chwile wpatrywał się w jej oczy, zupełnie jakby tam skrywały się odpowiedzi na pytania, których nie chciał zadawać. Oparł łokieć na kolanie i podparł sobie głowę. Naprawdę lubił ją obserwować. Miała kruczoczarne, kręcone włosy, które o poranku wyglądały bardziej jak mielona kawa. Zaś wieczorem przypominały raczej ciemną czekoladę.
Gdyby umiał rysować tak pięknie jak ona i ktoś chciał, żeby przedstawił swoją wizję anioła, odwzorowałaby Natalie we wszystkich szczegółach. Wystarczyło tylko dorysować białe jak obłoki skrzydła, poplamione krwią. Krwią tego przez co musiała przejść. Krew tych, których musiała pożegnać. Jej własną krew. - Ostatnim razem kiedy byłaś w tej sali miałaś piętnaście lat a ja miałem fazę na pisanie wierszy.
- Hej! Ale to były świetne wiersze. - Rzuciła w jego kierunku podejrzliwe spojrzenie. - No co?
- Nic. - Zachichotał. Podczas gdy on uwielbiał na nią patrzeć, ona kochała słuchać jak się śmiał. - Brakowało mi ciebie w tej sukience. - Gdyby to zdanie wyszło z ust kogoś innego prawdopodobnie na policzku pulsowałaby czerwony ślad jej dłoni. Ale to był Diego - rozumiała o co mu chodzi.
Strój był śnieżnobiały i nie był typową sukienką do chodzenia na ulicy. Kiedy jeszcze czuła się w niej jak w drugiej skórze, parę lat temu, Lena doszła do wniosku, że wygląda na seksowną bieliznę z doszytą, długą asymetryczną spódniczką. Wtedy zaprzeczała. Teraz nie miała pojęcia jak mogłaby ją opisać. Gorset idealnie do niej przylegał, podkreślając małe piersi. Ramiączka nie były cienkie i krzyżowały się na plecach. Materiał gdzieniegdzie był o wiele cieńszy, prześwitywał - można było dostrzec jej delikatną skórę. Na nogi za to spływał delikatny szyfon.
Do tej pory pamięta z jaką dumą przyszła na próbę, żeby pokazać ją Diego i powiedzieć, że to w niej wystąpi na konkursie.
Błysk w jego spojrzeniu, jaki wtedy się pojawił już nigdy nie znikł. Przynajmniej nie w jej obecności.
- Tak. Też ją lubię. - Odgarnęła kosmyk włosów z czoła i zmarszczyła brwi. - Może pójdziemy dzisiaj do kina? Grają ten film, który chcieliśmy zobaczyć. - Dźgnęła go w brzuch. Widziała, że się waha. - Och! Proszę cię. Doskonale wiesz, że Lenie się nie spodoba. Poza tym: po pierwsze ma dzisiaj próbę z Danielem, po drugie: nie będzie zazdrosna. Wie co jest między nami, nawet jeżeli nie chciałaby tego przyznać. - Miała racje. Lena mimo irytującego zachowania, charakterystycznego dla młodszego rodzeństwa, była mądrą i słodką dziewczyną po uszy zakochaną w Ponte, ze wzajemnością.
- Mógłbym odmówić najlepszej przyjaciółce?
- Szesnasta trzydzieści pod kinem? - Podrapał się po nosie, jak zawsze kiedy coś przyszło mu na myśl.
- Dlaczego nie wcześniej? O piętnastej przecież kończysz... wizytę. Coś mnie ominęło?
- Mam coś do załatwienia. - Mruknęła, dając mu do zrozumienia, że nie zamierza rozdwajać się na ten temat. Zaśmiał się z jej naburmuszonej miny. Wstał z gracją kota, z którą musiał się urodzić. Zadziwiająco dobrze czuł się we własnym ciele, często z tego powodu Natalia mu zazdrościła. Znał każdy swój ruch i wiedział jak dostojnie usiąść, żeby nie wyjść na niezdarę. Miał pojęcie o tym jak się rusza. Brunetka już zapomniała jakie miłe do uczucie.
- Pamiętasz nasz ulubiony układ? - Wyciągnął do niej silną dłoń, która tak często trzymał ją przy piruetach, prowadził  równo i bez wysiłku. Pamiętała jak spracowane są te dłonie, pamiętała jak lubiła ich dotyk.
Nieufnie podała mu swoją rękę. - Natusz, wiesz, że nic ci nie zrobię, prawda? Otwórz umysł, okej? - Palcem wskazującym podniósł jej brodę, niemal zmuszając ją, żeby patrzyła prost w jego ciemne oczy. - Jeżeli to będzie za dużo, to po prostu się zatrzymaj.
Rozumiał. Wiedział. Wspierał ją.
Gdyby była stworzeniem o bardziej rozchwianej duszy, pewnie poczułaby łzy radości. Uwielbiała Diego, za to wszystko co robił, jakim idealnym przyjacielem był w takich monetach. Wzmocniła uścisk.
- Na trzy.
I znowu przez chwile było jak dawniej. Ta chwila znaczyła więcej niż trzy garnki złota pozostawione na końcu tęczy.




Nadal w Buenos Aires.

Oh, won't you stay with me
'Cause you're all I need
This ain't love, it's clear to see
But darling, stay with me
*

Nieprawda. I ja ci to udowodnię. 
Pokażę ci, czym jest miłość. 
Choćby miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.

Mruczał piosenkę z zapałem, jakiego do tej pory nie znał. Tekst był absurdalny, ale muzyka wbiła się w niego i cały czas wracała.

Bo skoro to nie jest miłość, to dlaczego tak jej potrzebuje?

Nie rozumiał głupoty autora i nie potrafił znaleźć sensu, który według niego nie istniał. Jak znaleźć coś czego nie ma, ale jednak musi mieć żeby powstać?
Prychnął. To dopiero było bzdurą. Może nawet bardziej zagmatwaną niż rozterki sercowe głównej bohaterki telenoweli, którą uwielbiała jego siostra. Skomplikowane, telewizyjne związki.
Zostawił motor przed wejściem do Studio i ruszył raźniejszym krokiem niż zwykle. Chodziło mu się lżej, jakby latał tuż przy ziemi.
Fajnie było czuć, że wszystko jest na miejscu, a świat jednak nie jest tak zły, jak opisują go zagubione duszyczki. Przeszło mu przez głowę, że właśnie dlatego są zagubione - nie potrafią docenić śpiewu ptaków i ładnej pogody, nie umieją patrzeć dookoła siebie. Ale kiedy jego oczom ukazała się ona, nagle przestało mieć znaczenie o czym myślał wcześniej i zrozumiał jak to jest nienawidzić wszechświata. Skupiasz się na jednej osobie i twoje samopoczucie, postrzeganie wszystkiego zależy od jej czynów i zachowań. Od tego ile powodów do życia ci daje i jak wiele z nich zabiera. Bo to jedna osoba staje się właśnie centrum wszystkiego.
Tyle, że w tym przypadku Leon był ją po prostu zachwycony. Coś, może ktoś, kazało mu iść w kierunku sali tanecznej. Drzwi były szeroko otwarte i bez problemu mógł obserwować jak ta dwójka zatraca się razem, z jaką delikatnością obchodzą się ze sobą. Mógł podziwiać jej nienaganne ruchy, jak jej twarz promienieje i krzywi się. Dostrzegł, naprawdę niechętnie, udrękę na jej anielskiej twarzy. Zupełnie jakby nie mogła znieść... muzyki? Tańca? Tego chłopaka? Dotyku?
Mógłby tam wejść i zatrzymać cały taniec. Skończyć z tym przedstawieniem. Przerwać... Co? Czynność, dzięki której wygląda jak radosne dziecko, czy sposób jej tortur?
Boże, nigdy jeszcze nie widział, żeby ktoś wyglądał jednocześnie na wysłannika piekieł i anielskiego posłańca. Mógłby być przerażony, ale biała sukienka Natalii bliższa była mu do nieba. Poza tym, to zaufanie i porozumienie, które dzieli było tak wyraźne, że nie miał wątpliwości o długoletniej pielęgnacji tego czegoś, co musi między nimi być. 
I nagle, zatrzymali się zupełnie jakby ktoś wyrwał wskazówki zegarowi. Jedno, okrutne stop. Doprowadzili do stanu, w którym oczy domagają się tylko więcej, a serce zastanawia się dlaczego nigdy nie zaczęło się tańczyć, dlaczego nigdy nie zbliżysz się do ich umiejętności.
Zatrzymali się, żeby pozostawić niedosyt. Och, świetnie im to wyszło.
- Natusz, już dobrze. - Stanął przed nią i podniósł jej głowę, trzymając tylko jeden palec na jej brodzie. - Dałaś radę. Widzisz? Nie było tak źle. - Zrobił krok do przodu i wyciągnął ręce, jakby chciał ja objąć. W ostatniej chwili się zatrzymał, widząc jak Natalia robi niepewny krok w tył. - Naprawdę nie mogę?
- Wolałabym nie. - Wymamrotała. Speszyła się i oczy poszarzały - wściekłością. Na pewno. - Chyba, że pozwolisz, że to ja cię obejmę...
-...ale ja ciebie nie? - Zmarszczył brwi. Odetchnął głęboko jakby to była jedyna racjonalna rekcja, może nawet odpowiedź. - Przecież wiesz, że nic ci nie zrobię, prawda? - Teraz kryła się tam rozpacz, głęboka i rodząca się od dość dawna. Dziwnie było obserwować tą niecodzienną scenę. On chciał tylko uścisku, co w tym złego?
- Wiem. A ty wiesz, że ci wierzę. I wiesz też, że nie mogę. Diego. - Jego imię wyszeptała jak modlitwę.
- Kocham cię, nawet jeżeli jesteś małym, popapranym stworzeniem. Z naciskiem na małym. - Poczekał aż sama przyjdzie do niego, przyciśnie głowę do jego klatki i obejmie go mocno. On nawet nie podniósł ręki.
- Ja ciebie też. Nawet pomimo twojej głupoty.
- Uwielbiasz moją głupotę. - Obruszył się.
- To też. - Zaśmiała się i Leon nie miał wątpliwości, że jego uszy zaczęły pływać w morzu delikatnych piórek, tylko po to, żeby za chwile dotarła do niego ich rozmowa.
K O C H A M. C I Ę.
Odwrócił się w końcu, bez wyraźnego powodu i poszedł w stronę szafek, innej sali, czy dworu. Nieważne.  Grunt, że odchodzenie przychodzi najłatwiej. Nawet jemu.
Bo nie potrafił zastanowić się dłużej nad długą historią Diego i Naty. Nie miał pojęcia co jest między nimi. W końcu dobrze usłyszał, prawda?
Ale fakty były takie, że ona nie kochała jego. A on nie kochał jej. Przynajmniej nie w ten romantyczny sposób. Oni mieli swoją własną definicje miłości i przekonanie, że ma ona wiele obliczy. 
Nie był jednak głuchy, wszystko przedstawiało się wyraźnie. Wszystko było jasne.

Wszystko jest jasne.




Grudzień. 
Czwartek, wieczór, Madryt.

Pogoda jest jak kobieta. A kobieta jest jak pogoda - zmienna. 
Równie dobrze możemy uznać, że słońce jest barwy mdłej zieleni, księżyc zrobiony jest z sera, a mężczyźni mają trudne życie. Oplotła nienawistnym spojrzeniem gwiazdy błyszczące do góry. Mruknęła coś niezrozumiałego pod nosem, chyba przekleństwo. W Buenos Aires pewnie jeszcze świeciło słońce i nawet na księżyc nie mogli popatrzeć w tym samym momencie. Irytacja Violetty sięgnęła zenitu, kiedy jak z pod ziemi, przerywając spokój jej komórka zabrzęczała najbardziej wkurzającą melodyjką, zarezerwowaną dla jej jeszcze nie byłego chłopaka. 
Porównywanie kobiet i pogody jest niedopowiedzeniem roku. Pogoda z sekundy na sekundę nie potrafi ze spokojnej wody, wytworzyć huraganu z wrzaskami i latającym wszędzie szklanymi przedmiotami. 
Niestety, płeć piękna potrafi być dużo gorsza. 

Jak to jest czuć się kochaną? 
Jak się kocha?
Jak nie powinno się tego robić? 
Dlaczego? 
Po co spotkałam go na swojej drodze? 
Do czego mi taka przeszkoda? 
Do czego mi on? 

Kiedy miała piętnaście lat oznajmiła Danielowi i Cristobalowi, że zostanie aktorką. Standardowo po tygodniu zmieniła zdanie i tym razem widziała swoją przyszłość jako strażak, choć ledwie przerastała wzrostem swojego dziewięcioletniego wtedy brata. Miała zapał i chęci, więc dlaczego miałoby się to nie udać? Do celu prowadziła prawie prosta droga, do ratowania ludzkiego życia. Mogłaby pomagać w potrzebie, dbać o innych... Mogła odkryć swoje powołanie. Aż pewnego dnia zrozumiała, że chce ratować to, co jest do uratowania; że chce widzieć uśmiechy, jeżeli jej się uda; i łzy, żeby lepiej radzić sobie w przyszłości. Zrozumiała, że chce walczyć o życie tych najmłodszych, najbardziej bezbronnych.
Tak wylądowała na medycynie.
Poznała chłopaka, ułożyła sobie życie, powoli zaklejała blizny z przeszłości, miała blisko swoją rodzinę i było dokładnie tak jak być powinno - spokojnie. Idealnie?
Kiedy codziennie budzisz się razem ze słońcem, jesz z nim śniadanie, czasem wypijesz kawę, może herbatę; kiedy idziesz razem z nim na uczelnie i wypruwasz sobie szare komórki; a potem widzisz jego twarz i zastanawiasz się jakim cudem wszystkie twoje koleżanki zazdroszczą ci takiego związku; kiedy z tym otępieniem wracasz do domu, zapominasz o słońcu, zapominasz o wszystkim - widzisz tylko jego puste oczy.
Następnie jedna rzecz z twojego idealnego życia destabilizuje się i zupełnie jak kostki domina, wszystko ciemnieje i łagodnie, ale równomiernie spada z trzaskiem na ziemie. I nagle doskonale wiesz, co chcesz ze sobą zrobić.
Zaczynasz od zatuszowania tego jak ślepa byłaś, żałując tylko przez kilka sekund kiedy już twój były chłopak, nie rozumie słowa "koniec". Upierając się, że się zmieni. Tylko po co, skoro dla siebie jest chodzącym przykładem poprawnie spłodzonego potomka? Duma ucierpiała. Przystojny, bogaty, inteligenty, miły, zabawny, uprzejmy! Niby czego nie miał?

Mojego serca, idioto.

- Mam nadzieje, że będziesz szczęśliwa. - Będę. Muszę być.
- Mam nadzieje, że szybko o mnie zapomnisz. - Przysunęła się bliżej. - Mam nadzieje, że spojrzysz na kogoś tak jak nigdy nie patrzyłeś na mnie - pogłaskała go dłonią po policzku. Uczucie ciepła, które kiedyś czuła, dotykając go - zniknęło. Jak wszystkie nieistniejące doznania. - Mam nadzieje, że się zakochasz, Tomas.
- Ostatni pocałunek?
- Ostatni. - Mruknęła ustami przy jego kiedyś ciepłych wargach.
Wiedziała, że nigdy więcej go nie dotknie, więc miała gdzieś, że stoją na środku chodnika i zapewniają ludziom kilkunastosekundową rozrywkę. Wspięła się na palce, żeby być jeszcze bliżej i przypomniała sobie, pierwszy raz kiedy dotykał ją w ten sposób. Ciarki, słodycz, przyciąganie... Gdzie się podziały? Aż zrozumiała. To nie był pocałunek. To było pożegnanie.

* Kawałek Stay with me, Sama Smith'a
A brzydko, a fuj i fe. Pójdę się schować w szafie, kiedy wy będziecie to czytać. Oki doki? 
Widzimy się kiedyś tam, noo. Nie wiem, kiedy, ale kiedyś chyba na pewno. Branoc. :>
PS. Mam nadzieje, że nikt nie stracił wzroku. :c
Buzi! Miśki. <3

poniedziałek, 3 listopada 2014

04. The storm.

Numer 04, dla aniołka.
Mam nadzieje, że tak jak mówiłaś - będziesz to czytać z uśmiechem. :)

Burza. 

Listopad.
Środa, późne popołudnie-wieczór, Buenos Aires.

Pocałunek w deszczu jest tak romantyczny. Bo co słodszego może być od błękitnego nieba, schowanego za szarym sufitem, skąpanym w tysiącach nijakich kroplach brudnej wody? Idealnie przysłonięte deszczem widoki, rozmazane drzewa, zakryty horyzont. I ciepłe przyjemnie wilgotne ciało obok twojego. Wiatr nie wieje, ulica jest pusta i...? Jak dokładnie powinno to wyglądać? Powinno podać prostopadle do ziemi? Może tuż przy chodniku powinna rozsiewać się gęsta, puchata jak pluszowy miś, mgła? A kałuża odpoczywać trzydzieści centymetrów od twoich przemoczonych butów. 

Deszcz musiał być kolejnym, chorym wymysłem romantyków. 
Na szczęście jestem tutaj - w Buenos Aires, w mieście gdzie słońce wykańcza mnie psychicznie, a deszcz jest tylko ludową legendą. Jeszcze lepszą wiadomość sprawia fakt, że brak tu zatwardziałego romantyka, który ośmieliłby się mnie dotknąć. 
Nic mi nie grozi. 
Nic i nikt.
Prawda?

- Angie, nie uważasz, że pamięta się tylko pocałunki w deszczu? - Zakończyła gorzkie katowanie pianina, a ręce wolno odłożyła na kolana. Kątem oka spostrzegła zaskoczony wyraz twarzy przyszłej macoch, był równie niewyraźny, co odbicie w jeziorze, więc kwestia jego istnienia pozostawała dyskusyjna. 
- Chcesz mi coś powiedzieć? - Blondynka odzyskała rezon i chwyciła w dłoń jeden z trzech długich wisiorków, które dzisiaj zwisały z jej szyi w zwykle-niezwyklym nieładzie, jak zawsze. Okazuje się, że rutyna w sprawach biżuterii jest całkiem przyjemna, kiedy można skupić się na niej zamiast ciągłej nienawiści do wszechświata. 
- Nie. - Wzdrygnęła się, odruchowo, patrząc w dół. Ona? Ona nie była w stanie. 
- Lena doszła do interesującego wniosku, jakoby Diego rozchorował się przez cholernie romantyczny pocałunek w deszczu, który zafundował jej w weekend. Twierdzi, że takich rzeczy się nie zapomina. 
- Jestem przekonana, że nie zapomniałaby, gdyby to zobaczył jej ojciec. Myślę, że to mogłoby skończyć się wizytą na ostrym dyżurze. - Zachichotała odrobinę sztucznie i odwróciła się w kierunku pasierbicy. Natalia dostrzegła, że uśmiech nie dotarł do oczy. 
Dlaczego?
- Dodała też, że to może być kara za jego język, który wcale nie chciał opuścić jej ust. - I w końcu iskierka wybuchła, a w jej jasnych tęczówkach rozprysł promyk szczerego rozbawienia.
- W takim razie, pewnie bardziej prawdopodobnym miejscem byłaby kostnica.
- Zwłaszcza, że to pewnie ona nie chciała przestać. - Stwierdziła Natalia, wydymając niesmacznie usta. Tak, zdecydowanie rozmyślanie o nieprzyzwoitych pocałunkach siostry i rzeczach kto-wie-co-jeszcze-robią-razem, nie mogły obejść się bez wesołego śmiechu, odbijającego się od ścian Studio.
- Kiedy będzie mały? Nie spóź... - Angie przerwał szum głośnych kroków, nikt się nie skradał, ale też nie zachowywał na tyle głośno, żeby chcieć go zauważyć. 
- Naty, Angie, skończyłyście już katować pianino? 
- Katować? - Brunetka prychnęła. - Tato, katują to jedynie twoje jęki pod prysznicem, które tak zawzięcie nazywasz śpiewaniem. - Zaszczebiotała zbyt słodko, przechylając głowę w prawo i przy okazji skrzyżowała ręce na piersi. Nie omieszkała też zamrugać rozkosznie rzęsami.
Pablo spiorunował ją wzrokiem, zupełnie jakby znowu miała siedem lat, porwała z biblioteczki jego ulubioną książkę i zasnęła z nią przy piersi, po prostu wąchąjąc zżółknięte kartki, przesiąknięte gorzkim zapachem perfum ojca.
A potem z cienia wyłoniła się wysoka postać i śmiech wydawał się równie odpowiedni, co tańce na pogrzebie; nienaturalne.
Jakie to uczucie, kiedy jesteś krok od słońca, a ogarnia się chłód? Co się dzieje, jeżeli następny krok zniszczy podstawy, po których kroczysz,  a ty zaczynasz biec? Czy boli, kiedy czujesz, że iskry jego przenikliwego spojrzenia wbijają się w pokruszone serce? A ty patrzysz beznamiętnie i nic nie możesz zrobić.

Nic.

Nawet oddech ciężko obdziera cię z resztek sił. Boli.  
I uśmiechnął się, a ona rozpoznała ten słodki szmaragdowy błysk w jego oczach. W głowie szumiało jej słowo "objawienie", ale smutna rzeczywistość; że obraz nie miał prawa stanąć przed nią, oddychać, a co dopiero patrzeć wygłodniałym wzrokiem, zupełnie jakby była przekąską;  starał się ściągnąć ją na ziemie. Bezpieczny grunt, bez niespodzianek. Nudne życie, bez przygód.
- Natalia to jest Leon. - Mruknął, delikatnie zirytowany. - Proszę oprowadź go po studio i daruj sobie opowieści o moim wyciu pod prysznicem, bo ja wciąż mam twoje zdjęcie z dzieciństwa. - Oznajmił z większą dozą humoru.
-  Z chęcią pokaże mu każdą drobinkę kurzu w tej szkole, ale mam lekcje z Alexem. - Odfuknęła, obracając się w stronę klawiszy. - Myślę, że towarzystwo Angie będzie dla niego ciekawszym... - Wyzwaniem! - przewodnikiem. - Szybkim ruchem smukłym palców wystukała parę nutek na pianinie. - Ona dużo lepiej zna te szkołę. - Blondynka, doskonale wyłapała jej skomlące obawy, schowane za krzywym uśmiechem. Pablo nie rozumiał tak dobrze, choć był najwspanialszym ojcem na ziemi z tymi wszystkimi radami, uśmiechami i uściskami, czasem zachowywał się jak bezmózgi kretyn.
Bo kochał ją bezgranicznie, a miłość robi z nas skończonych idiotów. Cholerny Kopciuszek był tego idealnym przykładem i choć Pablo nie miał blond włosów, idealnej tali i zdecydowanie nie był aż tak płaski - miała wątpliwości kto wygrałby konkurs pod ogólnie zwaną nazwą rozpoczynającą się na 'ż', kończącą na 'e' i siejącą postrach wśród zbyt dużych dziewczynek, żeby wierzyć w zamki, ale zbyt małych, aby przestać marzyć o własny, prywatnym księciu z oklepanym, białym koniem.
- Beto dzwonił, Alex ma dodatkowy trening dzisiaj, więc nie przyjdzie, a ja muszę porwać moją narzeczoną. - Jego twarz złagodniała. - Nie mogą dostać tych kwiatów, o które Lena tak walczyła.
- Świetnie. - Wstała z impetem. - Za mną Leon, gwarantuje, że będziesz miał mnie dość po dziesięciu minutach. - Zaimponował mu władczy ton, wydobywający się z aksamitnych, czerwonych ust, niemal krzyczących o pocałunek.

O tak, uwielbiał swoją wyobraźnie.

Podeszła w kierunku drzwi, w których stała płeć brzydka i wymierzyła jedno, lodowate spojrzenie w kierunku starszego z nich.
-Tato. - Groźba w jej głosie była słyszalna tylko dla niego. Wiedział co chciała przez to przekazać. Domyślił się, że czeka go trudna rozmowa o wszystkich za, przeciw i zbytniej wiary w terapeutkę zamiast w nią. 
Mimo wszystko, mimo tysiącach łez, burzy jaka się przez nią przetoczyła i tych słodkich poranków po deszczu, kiedy wracała na ziemie i znów było tak jak dawniej - on wciąż próbował wcisnąć ją do życia.
Próbował udowodnić, że bez miłości nie da się żyć.
Ona funkcjonowała normalnie, pozbierała się po wszystkim i odkryła, że oddychanie nie jest takie trudne, kiedy ma się dla kogo. Pomimo tego co myślał jej ojciec, ona doskonale wiedziała, kto nieustępliwie napełnia ją tlenem. Jej lustrzane odbicie.
- Panie Cordero. Proszę pani. - Skinął uprzejmie głową, odwrócił się, żeby dotrzymać brunetce kroku i zbyt raźnym krokiem ruszył do własnego piekła na ziemi. Szedł wydeptaną ścieżką przez dziewczynę z ciałem anioła i przeszłością godną ofiary Bundego.*

Oprócz tego, że z miłości głupiejemy, prowadzi nas prostą drogą do cierpienia.

Ona nie jest darem, jest przekleństwem, dlatego nikt przy zdrowych zmysłach w nią nie wierzy. I to może właśnie dlatego, tylko wariaci są coś warci.
- Zaczniemy od piwnicy. - Oznajmiła, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu dorosłych.
- Piwnicy?

- Coś nie tak, Leon? Boisz się pająków? - Odwróciła się, żeby dokładniej przyjrzeć się jego twarzy. Oczy z tej odległości wcale nie przypominały zielonej mieszanki trawy, liści, i mchu. Były czysto szmaragdowe z szarawym błyskiem, dostrzegalnym tylko pod pewnym kątem. Mieniły się słodkim poczuciem bezpieczeństwa. Omal nie zachłysnęła się powietrzem, nie wiedziała, że rysowała je tak... źle. Na żywo miały bardziej okrągły, nie migdałowaty kształt. W przeciwieństwie do jej bazgrołów nie były zimne, pozbawione życia, chęci i wiary, były ciepłe, prawie gorące i zapatrzone radośnie w świat. Zmusiła się, żeby wziąć głęboki wdech. Jeszcze nigdy nie namalowała czegoś tak nienaturalnie. Całe życie wszyscy zażegali się, że talent malarski to jedyna rzecz, której nikt, nigdy jej nie odbierze. Głównie tata wieczorami, siadał z nią przed płótnem i ciemną kredką w ręku, starając się zmusić do nabazgrolenia kilku kresek. Wciąż wmawiali, że to, co ma zostanie z nią do jak długo będzie go potrzebować.  (Pewny dar od Boga, który zdawał się być jedynym przyjacielem jej świętej pamięci dziadka. Tego, który potrafił przypalić wodę na herbatę i godzinami rozprawiać na temat koloru liści, bo doskonale widział różnice między zieloną koroną dębu, a paskudną barwą brokuł.) Natalia była prawdziwie przerażona, utratą pożądania jakie paliło się w niej, kiedy tylko sokoli wzrok dostrzegł coś białego bez wyrazu, bez historii. Ten irracjonalny strach najpierw wzbił się ponad chmury, żeby odciągnąć ją od jedynego związku, na jaki kiedykolwiek zdołała się zdobyć, po to, żeby runąć na ziemie z impetem i pozwolić znowu cieszyć się z pięćdziesięciu kolorów na jej dłoniach, bo całonocnych objawieniach.
Odkąd wszystko przestało wyglądać w jej życiu jak po trzęsieniu ze zniewalającymi ośmioma punktami w skali Richtera, ani razu nie pomyślała, że powinna spalić wszystkie swoje rysunki, tańcząc przy ognisku.
Widząc, jak daleko coś, co wyszło z jej rąk odbiegało od ideału, miała ochotę najpierw polać wszystkie prace kwasem a później zjeść. Może oprócz obrazu, który weźmie udział w wystawie. Przynajmniej tam widać jakiś poziom.
- Skąd wiedziałaś, że uciekam na ich widok? - Wydął wargi i uwolnił dołeczki w policzkach. Wyglądał zupełnie jakby najadł się pianek. Ale, o Boże, nadal wyglądał jak jeden z tych ułożonych chłopczyków, z dobrych domów gdzie matka krząta się po domu w fartuszku i potrafi zamiatać na kilkunastocentymetrowych szpilkach przy okazji, gotując obiad i czyszcząc kolekcje sreberek, a tata potrafi grać we wszystko, do czego potrzebna mu jest piłka, wozi się w drogich garniturach i przy okazji w garażu hoduje jakiś stary samochód dla którego nie ma już nadziei, ale nikt mu tego nie powie, bo mógłby rozryczeć się jak dziecko, dostające pierwszą jedynkę za zadanie domowe.
Pasował do wyimaginowanego obrazka, nieistniejącej, szczęśliwej rodziny. 
- W takim razie mamy szczęście, że piwnica to głównie szatnie, szafki i parę ławek. Dostałeś kluczyk? - Złapała klapy jeansowej kurtki, otuliła się nią mocniej i chwyciła się w żelaznym uścisku.

Dlaczego on idzie tak blisko mnie?

Niemal zaszlochała.
Skinął głową. Równie dobrze mógłby walnąć ją o mur, mocno. Natalia szła przed nim, więc nawet nie zauważyła, ale co dziwniejsze poczuła, że przytakuje.
- Numer?
- Sto siedemdziesiąt trzy. - Odparł, patrząc na przywieszone do srebrnego kluczyka, trzy cyferki.
- Tuż obok mojej, zaraz przy wejściu, ale twoja zdaje się jest na dole. - Zaśmiał się ze swojego prywatnego (na pewno nie śmiesznego) żartu.
- Co cię tak bawi? - Odwróciła do niego głowę. Schodzili już ze schodów, więc teraz stojąc trzy stopnie przed nim wydawała się jeszcze niższa. Normalnie dosięgała mu gdzieś w okolicach serca, trochę niżej od ramion. Gdyby do niego podeszła i wtuliła się w ramiona - wręcz do tego stworzone - usłyszałaby jego miarowe, równe bicie. Jednak w tym momencie głową dosięgała mniej więcej na wysokość jego bioder.
Przyjemny widok, patrzeć na niego z dołu. Nie za blisko.
- Jak widać w tej szkole nie zostanę filmowym bohaterem, z mnóstwem wielbicielek i zdjęciem tej jedynej na drzwiczkach.
 - Masz interesujące poczucie humoru.
- A ty niesamowicie czerwone usta. - Zarumieniła się. Odwróciła się zanim zdążył zauważyć jej płonące policzki. Przynajmniej modliła się w duchu, żeby nic nie widział.
- To komplement?
- Raczej stwierdzenie faktu, mała.  

Mała? Czy on nie zna ciekawszych przymiotników? 

Zeszli na najniższy poziom w szkole. Naty przywykła do widoku kolorowych szafek, zielonych ławek, na której spora część uczniów wylegiwała się w czasie przerwy na lunch, kilku drzwi z nie do końca czytelnymi podpisami typu "przebieralnie", ale Leon zatrzymał się w pół kroku i zrobił na tyle rozradowaną minę, że brunetka pożałowała braku aparatu. Jakby potrzebowała go, żeby cokolwiek uwiecznić.
Nigdy nie widziała, żeby ktoś prawie wyzioną ducha na widok piwnicy. Nawet tej w Studio.
 Wystarczyło coś czystego, ołówek...
- Długo się tu uczysz? - Gdyby mogła namalować sposób w jaki mówi, użyłaby ciepłego pomarańczu. Dokładnie takiego, jak przy zachodzie słońca.
- Nie uczę.
- W takim razie co robisz?
- Korzystam z luksusu bycia córką dyrektora. Od czasu do czasu, wbijam się na zajęcia i uczę dzieciaki grać na pianinie. - Odparowała z marszu. Tysiące razy powtarzała to samu do znudzenia, większość była zdziwiona tym faktem, ale Leon wydawał się jej... zazdrościć?
Tylko czego? Wspaniałego ojca, który rzeczywiście był cudowny, ale nie mogła powiedzieć, że niebiosy powinny klękać przed nim godzinami. Macochy, której stopy mógłby całować każdy mężczyzna, posiadający choć skrawek gustu? Jej dość dziwnego sposobu bycia?

Kretyn. Kropka.

- Mogę zadać ci jedno pytanie? - Poszedł za nią, kiedy skręciła w wąski korytarz, żeby przejść do kolejnego otwartego pomieszczenia. Ściany nie wydawały się tam kwadratowe, ani proste. Gdzie nie gdzie stały kolumny, jakieś wyżłobienia w suficie wyglądały jakby za chwile miały runąć na ziemie, a pokój miał kształt owalu albo koła. I wszędzie odbijała się od siebie czerwień z zielenią, czasem poprzedzielana niesamowitymi obrazami. Kotem z krwawiącym uchem, drzewo z fioletowymi gruszkami i smok zjadający... Pablo? - To twój tata?
- Tak zamierzasz zmarnować swoje pytanie? - Odparowała ze śmiechem. Zatrzymała się obok swojej szafki i wskazała ręką na numerek Leona. - Mój tata cię polubił. Tylko wybrańcy dostają szafkę w Czerwonym królestwie. - Obdarował ją pytającym uśmiechem, więc kontynuowała. - Były tu kiedyś stare łazienki, tata chciał to zmienić, więc przeprojektowałam to trochę. Wykorzystałam przestrzeń na kilka szafek. Chciałam, żeby kątów prostych praktycznie tutaj nie było i spędziłam bite cztery miesiące, żeby to wszystko pomalować.
- Wow. - Wiedziała, że jest pod wrażeniem i z jakiegoś powodu, świadomość, że ktoś taki zaniemówił z wrażenia, była prawie odurzająca. Prawie.
- Wiem. - Zaszczebiotała dumnie. - A twoje pytanie?
- Myślę, że musisz mieć ciekawy sekret.
- Raz: to nie jest pytanie. Dwa: niby skąd tak interesujący wniosek, Leon? - Gdyby mogła, wkurzona nastroszyłaby piórka. Niestety do dyspozycji miała tylko swoją kurtkę, którą miała ochotę owinąć się dziesięć razy ciaśniej.
- Masz racje, przepraszam. Poprawnie byłoby: Czy skrywasz jakieś tajemnice? - Stanął tuż przed nią.

Za blisko! 

Cofnęła się. Jeden niepewny krok w tył.
- Mam nadzieje, że to pytanie retoryczne. Chyba, że znajdziesz człowieka, który jest namalowany białą farbą na białej kartce z białymi konturami. - Nic ci nie grozi, Natalia, spokojnie. Tata, Angie nie pozwolą żeby... Szlak! Spojrzała na zegarek. Wyszli już, musieli już stąd wyjść, ale na pewno Gregorio...
- Prędzej tak wyobrażałbym sobie anioła.
Zaśmiała się nerwowo. Czarne loki zatańczyły w okół jej prawie przerażonej twarzy.
- Wszyscy mówili, że moja matka wyglądała jak anioł. - Wyminęła go i usilnie starała się uspokoić nogi, które instynktownie skłaniały się do biegu.
JestembezpiecznaJestembezpiecznaJestembezpiecznaJestembezpieczna. 

Czego ona się boi?

- Wyglądała?
- Masz ten współczujący ton pod tytułem "Ktoś bliski nie żyje? Cholera, ale mi przykro." - Stała na pierwszym stopniu.
- Nieprawda, nie jest mi przykro. - Oznajmił beznamiętnie.
- To dobrze. Ale mogę spytać dlaczego? Większość ludzi zaczęłaby się zarzekać, że nie wiedziała. Jakby nie było to oczywiste.
- Nie widzę powodu, żeby ci współczuć. Wygląda na to, że wiesz co mówisz.  A ty jaki masz powód radości z mojego braku współczucia?
- Bo ona wciąż oddycha, nie sądzę, żeby współczucie mi z jej śmierci było odpowiednie w takich okolicznościach. Chociaż dla mnie leży na dnie jeziora od ośmiu lat, mówienie o niej w czasie przeszłym tylko pomaga mi o niej nie myśleć.
- Skąd te wyznania, Natalia? Wyglądasz na osobę, która wpuszcza do swojego pokoju tylko powietrze. Tym czasem myślę, że dzielisz się ze mną rzeczami, których nie powiedziałaś nawet terapeucie.
- Co? - Tym razem powietrze zatrzymało się w jej płucach, policzki wykwitły na kolor jej krwistoczerwonych ust a szczęka opadła na podłogę. Pewnie jej zdziwienie mogło przetorować sobie prostą drogę na drugą półkule, do Chin.
- Nie przejmuj się też ich nie lubię, są cholernie wyniośli. Może dokończymy te wycieczkę jutro, co? Przetrawisz naszą rozmowę, wyglądasz na taką co wszystko analizuje. O której kończysz zajęcia malarskie?
Cholera! Co?
-Piętnastej. - Naprawdę się odezwałaś?
- Do jutra, mały aniołku. - Puścił jej oczko, wsadził ręce w kieszeń i z gracją lwa ruszył prostą drogą do wyjścia.
Żaden nieznajomy nie powinien wyglądać tak dobrze, kiedy właśnie wyjawił ci szczegół z twojego życia, o którym wie tylko garstka osób. Nie powinien mówić do niej słodko, nie powinien... Nie powinno go tu być!
Głęboki oddech, wszystko będzie dobrze. Wystarczy, że.. Oddychaj. Wystarczy, że ostro powiesz mu, że musi schować się przed dziewczyną, która mogłaby oczarować, przewrócić, zamalować, wyrzucić, zgnieść i postawić przed ni, jeszcze raz jego mały świat. 
Ucieknie, na pewno.

Naburmuszona, wyszła ze Studio, kiedy niebo zaczęło płakać. Nade mną? Nie zważając na coraz bardziej przemoknięte ubranie, powoli, dławiąc się wodą, ruszyła w kierunku samochodu.
Nic oprócz burzy, nie zniszczyłoby bardziej jej myśli. 
Jak na zawołanie usłyszała grzmot, a po chwili w oddali zobaczyła błysk.
Poczuła, że to jakaś chora groźba skierowana w jej kierunku. 
I odjechała do jedynego bezpiecznego miejsca w tym paskudnym mieście. Mimo braku jego widoku, Natalie wciąż prześladował płomień w jego spojrzeniu. 

N I E B E Z P I E C Z N Y? 

Wybuchła cichym płaczem. 
Co to było? 
Zaprzeczenie?
Proźba? 
Błaganie? 
Modlitwa? 


*Pewien seryjny morderca.

Cześć i czołem, witam i przepraszam. Rozdziały nie było ponad miesiąc i ogólnie nie mam jakieś specjalnej wymówki, bo szkoła, a szkoła to nie wymówka. Ta instytucja zajmuję się tylko marnowaniem czasu wielu ludzi. Ale nic, olimpiady minęły z żadnej nie przeszłam, więc na spokojnie mogę zacząć nie uczyć się do próbnych egzaminów. Nie nudzę więcej. Idę coś ze sobą zrobić. Może skoczę z dywanu na podłogę? 
Mam nadzieje, że przy tym nie zginę. Życie mi powodzenia. Ściskam. 
xx

PS. Pardonsik, że nie odpisałam na komentarze. Wyleciało mi z mojego tępego łba. 
PPS. Do Any Julii. ;> Na bloggerze używam imienia Sophie, a normalni Dominika. Obojętne mi, którym chciałabyś się do mnie zwracać. ;) Wszystkie - naprawdę wszystkie oprócz Domi - zdrobnienia znoszę dobrze, więc to tylko kwestia Twoich chęci. :D 

Ściskam po raz drugi. 
<3

piątek, 12 września 2014

03. Anything. Anywhere.

Cokolwiek. Gdziekolwiek.

Listopad.
Środa, późne popołudnie-wieczór, Buenos Aires. 

Ogólnie rzecz biorąc słońce jest złem, okalającym bezpodstawne uśmiechy, nieprzyjemnych ludzi. Pada na domy, drzewa, garaże, skrzynki na listy i zabija cień. Morduje. 
Dla zabawy?
Pogoda zabija.
La la la. 
Jeden raz. Drugi. Pięćdziesiąty. Dwudziestotysięczny...  Koniec?
Gdzie jesteś, czterotysięczna ofiaro? 
Lista rośnie, giń. Puf! Nie ma cię, nie ma mnie. Zginiemy obydwie!
Całe światło wszechświata powinno podać się niepodważalnemu czarowi płomieni zachodzącego słońca.
Cokolwiek, byle więcej nie przypominało. 
La la la la. 
Chora wyliczanka, pana z kosą. Czarny płaszcz? Peleryna? Marynarka? Garnitur? Może dresy?
Co masz na sobie? 
La la la la.

Nienawidzę. 
Ciebie. Siebie. Jej. Jego. Ich. Was. Nas.
Nienawidzę. 
Nie chce. Nie potrafię. 
Uśmiechy? 
Dlaczego prześladują mnie sztuczne uśmiechy? 
Łzy? Nigdy. 
Gdzie szczere gratulacje? 
I on? Gdzie on jest? 
Odbija mi. Na pewno mi odbija. 

Podasz się? 
Teraz?

Dzień podwójnie beznadziejny. 

W czterech ścianach prywatnego królestwa; w kilku plamach farby i pasków tapety, w magi własnych myśli; obok wygodnego łóżka i świeżej pościeli; między jedną zadrapaną (przez kota) komodą a zielonym; mocno ukochanym przez życie regałem na książki; blisko biurka, które wcale biurka nie przypominało przez sterty książek i papierów; na jednej czwartej zielonego dywanu; miedzy powietrzem, tym zimniejszym i cieplejszym; powiększała się nienawiść do wszechświata.
A chora wyliczanka, leciała dalej w strasznym tępię.

Iść dalej?
Biegnij! Natalia, biegnij! 

Może i ruszyłaby się szybciej, gdyby nie kolejny dowód na niezdarność, irytującej ludzkości.
- Lena, cholera! Przynieś mi te maść.
Prosić o coś siostrę. Niedorzeczność. W tym stuleci na pewno się nie doczek...
- Łap, kaleko!
I rzuciła, trafiając w kolano. Na jej szczęście - takie coś o dziwnym kształcie i niezbędnym ratunkiem w środku, nie mogło zrobić jej krzywdy.
- Nie jestem kaleką, gnomie. - Ironiczny uśmiech? Koniecznie. - To kretyński pan profesor nie odróżnia podłogi od stóp. Dziwie się, że w ogóle trafia do szkoły. Albo, że wie gdzie leży jego klasa, co nie zmienia faktu, że genialnie uczy i...
- Naaaata. - Ignorancja również jest denerwująca.
- I w sumie jest nie wiele starszy ode mnie...
- Naty. - Dziwnie jest zatracić się we własnych myślach?
- Lena, wiesz, że jest nawet przystojny? - Odkręciła tubkę z namacalną ulgą. Powoli z zadowoleniem na ustach rozsmarowywała krem, po biednej, obolałej, prawej stopie. Słowa wciąż wylewały się w przestrzeń, między nią a Leną. Szybko, bez przerwy. Miała czas na oddech?
- Natalia, kurcze! - Delikatny krzyk frustracji. Ona nie potrafiła wrzeszczeć ani poodnosić głosu, była zupełnie jak kolorowe kwiaty, pnące się po niej, prawie. Przypomniała pąk róży? Nie.
Natalia była krwisto czerwoną różą z mnóstwem kolców. Wszędzie pokryta zdradliwymi cierniami; wyjątkowa. Z tych wszystkich kwiatów, najjaśniejsza. Mocna barwa i zapach intensywniejszy od wszystkich, przy niej bezbarwnych. Nijakich. Innych. Prawie zwiędłych. Ona, świeci wśród nich. Wyjątkowa, tak zdecydowanie wyjątkowa. Nawet jeżeli najniższa z całego klombu różności.

W czyim ogrodzie tak pięknie urosła?
Gdzie zgubiła swoją siostrę?

Lena wzbijała się dużo wyżej niż Natalia. Pełna pasji, życiowego optymizmu, radości i uśmiechu na widok słońca. Nie wykazywała się żadną zewnętrzną nienawiścią do czegokolwiek. Miała po prostu długą łodygę, delikatną i poddaną na złamania. Prężyła się wysoko do chmur, chwytając je łapczywie. Białe obłoczki, tak miło okalają jej żółty kwiat. Muskają, spokojnie. Nigdzie się nie spieszy. Spokojnie podryguje na wietrze, do tego została stworzona.

Przecież, była tylko zwykłym słonecznikiem obok najwspanialszej w świecie róży.
Kogo oczaruje delikatność, kogo zaintrygują kolce?

- Od kiedy zrobiłaś się taka agresywna, mały buraku? - Zdumienie było równie oczywiste, co przedświąteczny Argentyński upał.
- Nie przesadzaj. Tylko się wydarłam. - Usiadła przed starszą siostrą, wciąż zajętą masowaniem obolałej stopy. - Nie wiem jak ten kretyn mógł cię nadepnąć. - Może i było to dziwne, że nauczyciel zbezcześcił jej nogę, wprawiając ją w niezbyt przyjemny humor. Ale zdecydowanie bardziej osobliwe było całe zajście. Bez żadnego sensu, logiki. To był tylko niefortunny przypadek.
Och, Natalia w nie nie wierzyła.
- Najwyraźniej w zdumienie wprawiła go wiadomość o wystawie i nie mógł mi nie pogratulować. - Ach, nikt nie wiedział. Pozostało tylko zrobić ogromny transparent z kolorowym napisem i wykrzyknąć: Niespodzianka! 
Miła? Potrzebna?
- Co? - Ten uśmiech i zaskoczenie na twarzy młodszej siostry, był o dziwo tak potrzebny. Jej serce drgnęło delikatnie. To było zupełnie jakby znowu cieszyła się z następnego dnia. Coś, co siedziało w środku - głęboko zakorzenione - poruszyło się i może nawet ruszyło ku górze, ku światu. Wydostanie się? 
Czy może  i tym razem będzie potrzebowało pomocy?
Poczuła nadzieję, która znikła tak szybko, że Naty zastanawiała się, czy tylko sobie tego nie wymyśliła. 
Dzisiejszego dnia, niczego nie mogła być pewna. Sen stawał się namacalną rzeczywistością i mimo wszelkich chęci, nie potrafiła w to wierzyć. Wiara w cokolwiek była zaprzeczeniem każdej komórki w jej ciele. Zaprzepaszczała każdy jej oddech. Sprawiała, że myśli stawały się krótsze, bardziej chaotyczne, nieodpowiednie. Odpychała ją od siebie, najdalej jak się da. W górę, w dół, na zachód i wschód. Dno oceanu lub środek czynnego wulkanu, nie mogły się sprawdzić przez rozbieżność kilometrów. Ziemia potrafiła dobić swoją nieuzasadnioną wielkością.
- Nic, dowiesz się przy kolacji. - Zbyła ją, pozostawiając nierozwikłaną zagadkę. Do czasu, aż świat znowu obróci się na prawą stronę. Wstała, dość żwawo i obrzucając Lenę, nie zbyt radosnym uśmiechem doczłapała się do drzwi. Czekała ją tylko karkołomna wycieczka po schodach i ciekawa wyprawa do Studio. Dzień jeszcze się nie skończył, może ktoś zaatakuje jej drugą stopę?
- Dojdziesz? - Brunetka nadal wpatrywała się w nią z drugiego końca pokoju. Po prostu siedziała, zadała pytanie i była.
Nie spodziewała się, że można być wdzięcznym za nierobienie niczego, które jednak jest wszystkim. Siostrzane relacje chyba do końca świata pozostaną tajemnicą, zamkniętą w ciemnym pudełku, ich wspólnych myśli.
- Przestaje mnie boleć. Ale myślę, że wezmę samochód od Angie. W końcu prawo-jazdy do czegoś zobowiązuje. - I znikła, z małym ukłuciem, gdzieś w żołądku - coś jakby powinna powiedzieć. Cofnąć się i z uśmiechem podziękować jej, że jest. Bo pośród tej całej nienawiści; pośpiechu do rzeczy nieistotnych; braku uczuć i ich nadmiaru; tych fałszywych uśmiechów; i niewylewnej radośni; między złym spojrzeniem; obok głośnych szeptów; niedaleko nieszczęść; nieblisko radości; tylko czyjaś obecność ma znaczenie.
Ale do tego musiała pomału dorastać, sama. 



Sny coraz bardziej rzeczywiste prześladują mnie. Nas?
Dziwny głos mówi, że jesteś bliżej niż przedtem. 
Szepta, że czekasz na księcia z bajki. Z białym koniem?
Nie wiem, nie rozumiem. 
Widzę, słyszę, wiem. Czekasz, dziewczyno. 
Przykro mi, że zjawie się jako Twój koszmar. 
Naprawdę jest mi przykro. 
Chyba.

Tą chorą tęsknotę na chwile zagłuszyła rozmowa o marzeniach, planach i szczęściu. Dziwnie, nierzeczywista. Bo wszystko było normalnie, gdy nie było ich w domu i jej brak nie rzucał się w oczy. Co z kolei było jeszcze większym nonsensem, ponieważ jej krucha dłoń nie dotknęła żadnej z tych ścian i jej zapach, nie miał prawa przywędrować tutaj z Hiszpanii. Może i miałoby to sens, ale aktualnie nawet tlen wydawał mu się zbędny, więc widok siostry, której nie ma wcale, nie musiał zahaczać o depresje. Ewentualnie o zaburzenia jaźni czy inne pseudo-psychologiczne bzdury.
W które, poniekąd wierzył. Ale dzisiaj, teraz, nawet jutro, wiara wyglądała zupełnie inaczej. Jak lekki pyłek, unoszony wraz z wiatrem, który im silniejszy - mocniej w ciebie uderza; który jest dużo bardziej widoczny, kiedy uśmiech sam ciśnie ci się na usta. Kiedy nie, uświadamiasz sobie, że może, może nic nie jest warte połowy ziarenka piasku.
Jednak z drugiej strony - ona mimo wszystko jest i tam, wciąż, tak naprawdę, i czeka, i pewnie walczy, tak jak ty. I podanie się, zaprzestanie wiary staje się równie bezsensowne co próba zapalenia słońca.
Chyba, że zgaśnie. Wtedy możemy porozmawiać o ewentualnej misji samobójczej.

Czasem pierwsze wrażenie jest gwarancją być albo nie być. Zawsze lepiej pozostać przy być, więc niestety trzeba było przestać myśleć o bezapelacyjnie świetnej podróży w kosmos i dziwnej dezorientacji psychicznej. Póki co trzeba było się skupić na rozmowie z Pablo i Danielem.
Niby się śmiali, rozmawiali. Od czasu do czasu rzucili nieśmiesznym żartem. Trochę poopowiadali, opowiedział mechanicznie o swojej drugiej pasji i dlaczego to właśnie muzykę obdarował czystszą miłością. Gadka-szmatka, uprzejmości, może odrobinę za mało oficjalności.
I tyle, dostał się do raju, oferując tylko swój talent. Może życie celowo go oszczędzało, żeby uderzyć z ciekawszym elementem zaskoczenia i zasadzić mu porządnego kopa w dupę.
Albo nagle świat stał się idealnym miejscem do życia, w którym wystarczy tylko słodki uśmiech i wysoka grzywka.
- Oczywiście czekają go jeszcze egzaminy wstępne...
Słowa milkły gdzieś po drodze, zanim dotarły do jego uszy. Zresztą i tak mówił bardziej do Daniela niż jego i cała rozmowa była raczej dialogiem pomiędzy jego ojcem a dyrektorem Studio. Leon został skazany na siedzenie w wygodnym fotelu jako świadek całego zajścia i mentalne przygotowanie na egzamin z tańca, śpiewu i gry na instrumencie. Co pewnie przydałoby się gdyby tylko istniał choć cień szansy, że się niedostanie.
A tak - kiedy wszystko było już pewne i przyszłość stała za następnymi drzwiami - mógł sobie wyobrażać, kolejny bezbarwny rok życia. Bez siostry i miłości. Bez czułych ramion, śpiewania razem, wygłupów, nieprzespanych nocy, maratonów, śmiechów, wspomnień... I bez jakiejkolwiek szansy na namiastkę dziewczyny, miłości, gorących pocałunków.
Za to z pasją. 

Może czas postawić kreskę na niespełnionych marzeniach? 

- Moja córka za chwile powinna pojawić się tutaj. - Wymownie spojrzał na zegarek. - Może cię oprowadzi, Leon?

Może. Może. Może. Może.
Ale co?

- Jasno Pablo. Z chęcią, dzięki.
Na co się zgodziłem?
- Świetnie. Załadownię do niej, może już tutaj jest.

Dzwonił, może nawet przeprowadził dialog bez znaczenia. Leon nie zastanawiał się co, gdzie, jak, kiedy, po co i dlaczego. Słyszał fortepian w jakieś części szkoły, głosy. Dwóch dziewczyn kobiet. Jeden słodki, zabarwiony miodem, drugi ciężki, chropowaty z ostrym Hiszpańskim akcentem. Śpiew i melodia - zmieszana ze sobą w dwa przeciwieństwa, zaskakująco niepasująco-pasujące, umilkł na chwile, kiedy Pablo w końcu porozmawiał z nią. Przykre, że na taką maleńką chwile cudowna harmonia w jednej piosence zanikła. Zniknęła i wyparowała, żeby za chwile przybyć ponownie. Od początku, jeszcze bardziej zachwycając Leona.

I niech los powie nam, co teraz się stanie.



Nie mam o co prosić. 
Mam męża. Dom. 
Pracę, którą lubię. 
Jestem ładna, wręcz piękna.
Dla niego idealna. 
Zawsze i wszędzie. 
Choć to bzdura i o tym wie najlepiej pod słońcem. 
Jednak kogo obchodzi dziwna pustka, która wypełnia moje życie, kiedy siedzę razem z nim na kanapie i po prostu się cieszę. 
Jest - nie powinnam chcieć więcej.

Na pewnym złotym tronie, w pewnym zamku, pewnego wieczoru, pewnego Listopada, siedział król z królową przed swoimi podanymi. Lady siedziała wyprostowana, jak nauczali ją od maleńkości, w długiej, błękitnej sukience. Gorset przylegał idealnie do klatki piersiowej, jeszcze bardziej wytrzebiając jej i tak zbyt doskonalą talie. Sznurki z przodu kończyły się tuż, tuż przed dekoltem. Gotowe do rozwiązania w każdej chwili. Tiul okalał dół kreacji, unosząc panią zamku w powietrzu. Złota korona, spiętych na głowie włosów, tylko prosiła się, żeby wypuścić jej bujne loki. Bezskutecznie.
Jej mąż, bardzo poważany władca, co chwila rzucał jej zachwycone spojrzenie. Bardzo intymne, przeznaczone tylko dla jej pięknej twarzy. Coś na kształt pożądania i tych głębokich uczuć, którymi darzył każdą komórkę jej drobnego ciała. Każdą bliznę i pieprzyk.
On siedział sobie z tym swoim dostojnym imieniem - Maximiliano I Waleczny - i może celowe, może nie do końca świadomie, wszystkich zgromadzonych rycerzy (zwłaszcza Sir Federico, jego najlepszego przyjaciela) wyzywał wzrokiem i wręcz krzyczał.

Ona jest moja. Od trzystu sześćdziesięciu pięciu dni jest moja. Jej serce. Oczy. Usta. Włosy. 
M o j a.

Chyba jednak, wzrok nie był aż tak wyzywający, bo wszyscy jak oszaleli, krzyczeli, tańczyli, śmiali się. 
Tak trwali radośnie, na zabawie w zamczysku. W pierwszą rocznice hucznego weseliska, które obdarowało całe królestwo wieczną zielenią i godną następczynią tronu. Ale w całym harmidrze tańca i śpiewu, cicho pomrukiwała zadowolona miłość. Zadowolona, bo ktoś w końcu udowodnił, że nie jest tylko bezsensowną postacią, owianą legendą. Czuje, żyje i jest wśród nas, żeby razem z nimi, udowadniać, że istnieje względnie szczęśliwe zakończenie, na początku opowieści.

Zaraz.
Pomyliłam bajki.
Na pewnej ciemnoczerwonej kanapie, w pewnym domu, pewnego Listopadowego wieczoru, w jedynym na świecie Buenos Aires, odpoczywali on i ona, po cichu skacząc z radości, dzięki ciepłemu ciału drugiej osoby.
On i ona od czasu do czasu skradali sobie pocałunki. Bo mimo wszystko, bajka była ich.
Poza tym, daty zostały absolutnie pomylone. Ale to już nie ta historia.


To coś, specjalnie dla Julki, bo chyba naprawdę nie mogła się doczekać. ;)

Ogólnie, to tylko życzę Wam kolorowych snów, bo przecież nie będę znowu marudziła o tym czymś, ani o tym jak to nienawidzę nauczycieli i programu nauczania. ;-;
Nieważne.
Ściskam, gorąco! <3

wtorek, 26 sierpnia 2014

02. To­mor­row

Jutro.

Listopad. 
Poniedziałek, przedpołudnie, Madryt. 

Tutaj nawet jesienią wchłaniała słodką woń słońca. Może i było ciężko przez chłodniejsze podmuchu jesienno-zimowego wiatru, ale jej miłość do ciepła skutecznie niwelowała poczucie zbliżającej się zimy. I świąt. Nie patrząc już nawet na znajome uliczki miasta, gnała przed siebie. Wciąż i wciąż, szła. Ignorując każdą zmianę, w mieście jej snów. Niebo obdarło się ze swojego rajskiego błękitu. Zszarzało, jakby złe na nową porę roku.

Czy nadejdzie taki dzień, kiedy Cię zobaczę? 
Czy znowu będę mogła przytulić się do Twego ramienia? 
Czy mnie kochasz? Wiem, że kochasz, najczystszą miłością świata.
Tęsknie.
Za bardzo. Mogłabym tęsknić tysiąc razy mocniej. 
Wszystko, żeby znowu Cię zobaczyć.

Dzień bez żadnych niespodzianek.

Nie miała ochoty iść szybciej niżeli byłoby to konieczne. I tak dzisiaj nic nie miało sensu. Od soboty absolutnie wszystko straciło swoje znaczenie. Ranek ani przez sekundę nie wydawał się rześki, łazienka po raz pierwszy od niepamiętnych czasów była wolna. Nawet rogaliki z ciasta francuskiego straciły swój złoty kolor. I latte, które pili razem każdego ranka nie pachniało już tak słodko-gorzko. Dzisiaj przypomniało jej zwykłą kawę. Sen, zwykle spokojny dzisiaj w nocy zastąpiły koszmary. Od soboty jej ukochane, mięciutkie łóżko mogłoby zamienić się ze zwykłą podłogą. Miała dość patrzenia w kąty w domu, na jego obrazy, fortepian, pokój. Miała dość uświadamiania sobie, że nie może go przytulić. Mogłaby wbić sobie szpilki w oczy, bolałoby równie mocno, może trochę mniej.
Nie ma nic gorszego od tęskniącego serca. Które codziennie, z każdą minutą, sekundą pęka na coraz drobniejsze kawałki. Każdy wdech, uciska je coraz bardziej. Odbiera mu resztki sił. Aż w końcu zostaje z niego krwisty pyłek, wypełniający wszystkie komórki naszego ciała.
Dusi nas. Okrutnie, z pełną premedytacją. Dusi i nie puszcza. Dusi i nigdy więcej nie pozwala poczuć tego samego.
Zalewa nas niewidzialna gorycz tęsknoty.
Trzy dni. Nie widziała swojego brata od siedemdziesięciu dwóch godzin, wystarczyło w zupełności, żeby całkowicie wybić swój dzień z rytmu, stracić ochotę do nauki, pożegnać się z ulubionymi smakami, posiać zainteresowanie otoczeniem. Zanurzyć się w tęsknocie.
Nie powinna. Zdecydowanie to nie powinno tak wyglądać. Usychanie, z powodu braku jego widoku nie podobało się Violettcie ani trochę. Nie potrzebowała tego. Chciała tylko mieć swojego brata przy sobie jak najdłużej, dbać o niego, denerwować. Śpiewać razem z nim. Nie była Nie byli gotowi na rozłąkę. Nadal byli tymi samymi dziećmi, bez rodziny, zdani sami na siebie. Wciąż jeszcze byli wystraszeni światem i groźbą ponownego cierpienia. Ułamki przeszłości nieustanie przypominały o okrutności życia.
Nawet jeżeli mieli teraz kochającą rodzinę i wiedziała, że pod opieką Daniela i Cristóbala nic mu nie będzie, wspomnienia z domu dziecka, nie odeszły całkiem. Zamartwianie się o Leona było częścią jej pokręconej natury i pluła sobie w brodę, że to właśnie teraz musieli się wyprowadzić.
Beze mnie.
Mimo, że była to nieprawda, jakoś ta myśl znalazła sobie stałe miejsce w jej głowie. Sama odmówiła wyjazdu do Argentyny. Ostatni rok studiów, przeżyłaby sama. Potem staż w Buenos Aires i znowu byliby razem.
A ona mogłaby bezkarnie tulić się do Leona, wykłócać się o specjalizacje z Danielem i okupywać kuchnie z drugim tatą. Boże, jak bardzo było jej to potrzebne. Odkąd Verdasowie uratowali im życie, zabierając z tego paskudnego miejsca, zawsze byli razem. Odtąd śmiech i muzyka towarzyszyły im dzień i noc.
Okazuje się, że nawet zawsze ma swój koniec. Cóż za sympatyczna niespodzianka na początek tygodnia, prawda?
Zatrzymała się przed wejściem na uczelnie.
Cały strach z pierwszego dnia nauki powrócił ze zdwojoną siłą. Nie było sensu teraz się wycofywać. Zadarła głowę wysoko i starała się wyglądać najzwyczajniej w świecie.
-Hej, kochanie!
W życiu nie pomyślałaby, że widok własnego chłopaka dobije ją jeszcze bardziej. Dziwne, zdać sobie sprawę, że uczucie, którym go darzyła nie przypominało miłości w najmniejszym stopniu.



Listopad. 
Poniedziałek, ranek, Buenos Aires.

Nienawidził poranków, ranków, śniadań, płatków, otwartych okien, nieświeżego oddechu, wstawania...
Niczego, co działo się przed południem. A zwłaszcza latem, nienawidził tych cholernych upałów. Nie znosił pogody, która wtedy bardziej wdawała mu się we znaki. Święta, przy tej temperaturze były niczym. Marzył, tak bardzo chciał powrócić do ośnieżonego Nowego Jorku i jeszcze raz, tańczyć na zlodowaciałym chodniku. Przeżyć prawdziwą Amerykańską zimę, nie kolejnego upalne, Argentyńskie lato. 
Nie wszystkie marzenia da się spełnić.

Co się stanie, jeżeli jutro jest tylko inną wersją dzisiaj? 
Czy mam takie prawo, żeby odbierać szczęście sobie samemu? 
Czy mógłbym...
Czy ja jestem zdolny, do skrzywdzenia anioła? 
Jeżeli tak, to moim ojcem musi być szatan. Jeżeli tak, ja nie mogę być człowiekiem. 
Nikim, wtedy byłbym nikim. 
Dobrze, że serce nie zna piękniejszego widoku od jej uśmiechu.

Jednak niektóre spełnione marzenia są tysiąc razy milsze od tych niedoczekanych. Poczuł tak kolejny raz, patrząc na swoją cudowną żonę, która próbowała zrobić kawę za pomocą ekspresu. Próbowała to chyba za mocne słowo. Ludmiła, swoimi idealnymi dłońmi majstrowała przy maszynie, a parząc się po raz kolejny malinowymi ustami raz po raz rzuciła jakimś przekleństwem.
W jej ustach brzmiały jak zaklęcia. Perfekcyjne. Z największą na świecie mocą.
- Misiek, kuchnia. Teraz!
W rankach przyjemne były tylko słodkie wrzaski blondynki. To jak za każdym razem próbowała opanować jak robi się kawę, to jak za każdym razem jej to nie wychodziło, to jak pięknie uśmiechała się kiedy jej pomagał. I smak tych ust. Codziennie inny, słodszy i cierpki, lekki i soczysty, spragniony i tęskny.
- Na co moja gwiazda ma dziś ochotę? Latte, z mocno spienionym mlekiem? - była gwiazdą, niekwestionowaną.
Odpowiedziała mu tym całkowicie nieromantycznym pocałunkiem.
- I cukrem, dużą ilością! - przesłała mu jeszcze szybkiego buziaka, (którego oczywiście złapał i jak największy skarb schował do kieszeni spodni) zanim zniknęła za framugą drzwi. Dosyć miłą rutyną było budzić jej dziewiętnastoletniego szwagra, trochę zagubionego po drodze do celu. Ale mimo to, okropnie uroczego. Zwłaszcza kiedy się złościł. - Dieguito! Rusz swój tyłek. Wczoraj kupiłam twoje ulubione miodowe płatki, wiem, że nie przegapisz tak pysznego śniadanka! - zapukała to drzwi, kiedy nie usłyszała nawet pomruku niezadowolenia, wtargnęła do środka. Nie specjalnie zdziwiło ją, że jeszcze leżał w łóżku i spał w najlepsze przykryty kołdrą.
Tak samo jak jego starszy brat nienawidził wracać z krainy snów. Rzeczywistość nie była przyjemnym miejscem do życia. - Diego, to już nie jest śmieszne, kochanieńki. - Podniosła pościel szybkim ruchem. Ledwo zareagował, otworzył delikatnie oczy i wydał z siebie cichy jęk.
- Jestem chory.
Wystarczyło, żeby włączył się jej instynkt macierzyński. Dotknęła jego czoła i jakby wystrzelona z procy, rzuciła się w kierunku kuchni. Maxi, przecież musiał się dowiedzieć. Dobry duch chciał, że wpadła w jego ciepłe ramiona (przez całkowity przypadek, ale za to jaki przyjemny) i zanim zdążyła zaprotestować pocałował ją. Może niezbyt długo, ale bardzo, bardzo gorąco. Mogłaby gotować się tym gorącym płomieniem jego ust i parzyć się raz po raz. I znowu, odnowa. Cicho jęknęła w głowie, kiedy się odsunęła.
Ale przyjemności pora zostawić na wieczór.
- Wydaje mi się, że mój ulubiony chłopak ma gorączkę. - żart o drugim chłopaku zawsze wydawał się śmieszny. W tym momencie trochę mniej. - Zmierzę mu temperaturę, wcisnę chociaż jedną kanapkę, nafaszeruje go tabletkami, zrobię herbaty i opatulę go kocami. Ach no i włączę bidulkowi telewizor, żeby za bardzo nie marudził. Dasz rade zrobić nam śniadanie? - skinął głową.- Świetnie, kuracje czas zacząć!
Czy ona nie jest wspaniała w każdym wydaniu? 



Pozornie niepozorna chwila, zmieniająca wszystko.

Nie będę prosiła kolejny raz. To boli.
Choć może, tylko mi się wydaje? 
Czy rozum, może tęsknić za czymś, czego nie widział?
Ja. Ja i ja. Od początku, do końca. Znajdzie się miejsce dla "ty"?
Proszę. Tego chcesz? 
Płaczu? Jęku? Krzyku?
Trochę wiary.

Jakby nie było, było dziwnie.
Co? Skup się! 
Dzisiejszy dzień nie był dniem, raczej nieudanymi godzinami, marnowanymi na oddychanie. Dzisiaj kroki ją zabijały a myśli, starały się urozmaicić mord. Miłością. Kwiatami. Szczęściem. Bzdurami. Dzisiaj nie było niczego, co mogłoby nie wyprowadzić Natalii z równowagi. Świat stanął na głowię i wywrócił się na lewą stronę. Ranek był tego idealnym przykładem.
Angie i Pablo zaspali, więc wszyscy musieli się obejść bez śniadania, skazując ją na śmierć głodową, do czasu lunchu. Jej młodsza siostra, ledwo powstrzymywała się, przed olaniem zajęć w Studio i odwiedzenie biednego Diego. Miał gorączkę, przecież umierał.
Prychnęła, chlapiąc kolejną porcją farby na sztalugę. Miała dosyć przebywania wśród ludzi, nawet jeżeli lekcja, zaczęła się dwadzieścia minut temu, a poranek był już zamazanym wspomnieniem. Jednak nie był na tyle niewidoczny.
Ich tata, oczywiście wygłosił płomienie przemówienie na temat frekwencji i przykładania się do zajęć. Ale jej szatański wzrok zaczarował go w sposób wielce niesprawiedliwy. I pozwolił jej urwać się z ostatniej lekcji. Bycie córką dyrektora szkoły czasem jest naprawdę przydatne. Szkoda, że tylko dla pupili.
Pokręciła głową na boki, żeby wywalić z niej każdą świdrującą ją myśl. Chciała się skupić tylko na malowaniu. Tylko to w jakimś stopniu było ważne.
Najważniejsze?
- No, no. Panienko Cordero, jestem pod wrażeniem.
Głos jej nauczyciela tylko potwierdził to, co myślała o swoim obrazie. Był na tyle ciemny, że trzeba było wytężyć wzrok, żeby ujrzeć cokolwiek. Prawie nie używała innej farby niż czarny. Dzięki temu las, wydawał się jeszcze mroczniejszy niż w jej wyobraźni. Suche drzewa tworzyły koronę na szarym sklepieniu nieba. Depresja odbijała się z niego, jak z lustra. Zakurzonego, bo było niewyraźne. Ach, błysnęła jeszcze zieleń oczu. Jak na razie tylko ich zarys, który kształtował się w jej głowie.
- Dziękuję, proszę pana. Też myślę, że to jeden z moich lepszych obrazów.
Może i nienawidziła świata, nie wierzyła w miłość, Boga i cuda, ale wiedziała, kiedy coś wyszło jej dobrze świetnie.
- Jeżeli nie, najlepszy. - położył jej rękę na ramie. - Myślę, że mam do ciebie małą propozycje, zostań po lekcji.
Dlaczego poczuła, że to zmieni wszystko, jednocześnie pozostawiając rzeczy na swoim miejscu?
Dalej namiętnie doprawiała każdy szczegół, wgłębienie, rysy, ślady na drzewach. Wszystko okalała jeszcze czarniejsza czerń. Tak pięknie współgrająca ze szmaragdową zielenią.

- A tutaj jest właśnie sala, w której Leon będzie spędzał najwięcej czasu. - nie odwróciła się na dźwięk głosu dyrektora Suareza. Siedziała plecami do drzwi i średnio zainteresowało ją oprowadzanie nowego ucznia. Pewnie to był kolejny hipster w za dużych dresach, idealnie dopasowanej bluzce, tysiącem kolorowych koralików i grubej, wełnianej czapce, któremu zdawało się, że jest kolejnym Picasso.
Ech, takich typków kręciło się tutaj zbyt wielu.
Usłyszała jak pan Garnier wita się z mężczyznami i pozwala temu całemu Leonowi rozejrzeć się po sali. Nie przejęła się, że prawdopodobnie podejdzie do niej. Jako jedyna siedziała plecami do drzwi, żeby widok takich ludzi jak on, jej nie rozpraszał.
Skupienie i odcięcie się od świata gwarantowało lepsze efekty.
- Wow.
Usłyszała głos nad sobą. Nieznajomy. Czuła jego ciebie ciało tuż obok.
Stał. Blisko.
- Tylko tyle?
Nie przerwała ani na sekundę.
- Po co mówić więcej, jeżeli jedno słowo wystarczy, żeby oddać cały zachwyt? Poza tym świetnie malujesz szczegóły. Niektóre drzewa wyglądają jak ze zdjęcia. Naprawdę, nie wiedziałem, że spotkam tutaj taki talent.
I odchodził. Czuła jak to przyjemne ciepło, było coraz dalej i zostawała sama z nieprzyjemnym zimnem.
Odwróciła się niepewnie i ujrzała odchodzącego bruneta w czerwonej koszuli w kratę i jasnych spodniach. Trzymał ręce w kieszeni i choć szedł do niej tyłem, miała dziwne wrażenie, że się uśmiecha.
Zobaczyła. Tęsknota była nieubłagana. 

 

Południe.

Och. Głowo, możesz przestać mnie boleć?
Co ja ci takiego zrobiłem?
Przestań. 
Idź denerwować kogoś innego! 
Przestań. Przestań. Przestań!

Leżał na łóżku, zmarnowany, wycieńczony, zmęczony. Chory. Zanurzył się w cieplutkiej kołdrze i ani myślał wychylać się z niej choć na centymetr. Wystarczyło, że został nafaszerowany lekami i stosunkowo jadalnymi kanapkami. Choć teraz, kiedy ledwo oddychał przez nos, nie był nawet w stanie wyczuć co dokładnie jadł.
Jego brat miał wyjątkowe szczęście, żeniąc się z takim aniołem, przygotowującym kanapki.
Dzisiaj mógł z ręką na sercu stwierdzić, że wyglądała jak niebiański posłaniec. Te farbowane blond włosy świetnie udawały aureole, a biała bluzka (przynajmniej wyglądała na jasną), gdyby trochę ją poszerzyć, zamontować kilka drucików, skołować więcej materiały i doszyć jej do pleców, wyglądałby jak skrzydła.
Co ty chrzanisz?!
- Diego!
Czy to mój własny anioł?
- Dieguś, kotek!
Idzie, jest coraz bliżej.
Zabierze mnie na górę?
Weszła cichutko do pokoju. Na paluszkach, żeby nie przestraszyć księcia.
- Jejku, kochanie cały się trzęsiesz. - usiadła na rogu łóżka. - Lepiej ci chociaż troszkę? - delikatnie pocałowała go w czoło. - Wiesz, wolałabym w usta. - uśmiechnął się. Szczerze, jak zwykle przy niej.
- Ja też, mała. Nawet nie wiesz jak bardzo, umiliłoby mi to życie. - przejechał jej ręką po policzku. - Czy moje kochanie, nie powinno być w studio? - spytał, siadając wyżej, żeby mieć lepszy widok na jej piękną twarz.
- Twoje kochanie, zrobiło maślane oczka i zwolniło się z ostatniej lekcji oraz kupiło ci twoje ulubione ciastka, wystarczające argumenty? - zaczęła się niebezpiecznie zbliżać.
- Lena, nawet nie próbuj. Będziesz chora.
- Wezmę witaminki, tato. - mocno przywarła do niego. Jak uwielbiał czuć jej miękkie wargi, odpływać dzięki nim. Zapominać.
Niepamięć przy niej nie była trudna.
- Nie wierze, że tak namiętnie całujesz swojego ojca. - zarobił kuksańca w pierś. I kolejnego buziaka.
- Myślałam, że masz się dużo gorzej. Miło się rozczarowałam, wiesz? - uśmiechnęła się. A jej uśmiech potrafił rozpuścić słońce.
- Kocham cię Lena, wiesz? - powiedział cicho, jakby nie był pewny swojego wyznania. Długo zastanawiał się, czy w końcu tego nie wykrzyczeć światu. Działa tak na niego od dłuższego czasu, była zawsze i wszędzie, kiedy jej potrzebował. Problem był jeden - potrzebował jej coraz bardziej i częściej.
I może to jej gorące serce, opierające się na jego klacie, dało Diego znak, że to już nie może dłużej czekać?
- A wiesz, że ja też cię kocham?
Wiedział. Po raz pierwszy w życiu był tego pewny.



A więc mamy dwójeczkę. Oczywiście dziwną, ale czego się można po mnie spodziewać, prawda? No nic, pisałam gorsze rzeczy, więc ten jest nawet okej. Chociaż nawet to za dużo powiedziane. ;-; Tak myślę, ale opinie pozostawiam Wam. Mam nadzieje, że jakieś wyrazicie. :>
Rozdział chciałabym zadedykować Vielet, dzięki za tyle ciepłych słów. ♥
Poza tym dziękuję Katerinie za nominacje do LBA. Odpowiem na pytanie pod rozdziałem 3, dobrze? :)
Besos! ;*

środa, 13 sierpnia 2014

01. The dream.

Sen.

Początek listopada?
Sobota, ranek, Buenos Aires. 


Słońce jeszcze nie górowało na niebie, a poranna mgła dopiero zaczęła chować się za drzewami. Deszcz nie miał zamiaru ochładzać dzisiaj rozgrzanej ziemi i nawet wiatr nie miał ochoty dać ludziom świeżego oddechu.  Macki lata omamiały wszystkich.  Chmur nadal nie było widać. Cisza.
Tylko słońce. Morderca snów.


Którego dnia się pojawisz? Pojawisz się?
Już nie wierze. Chyba.
Nie potrafię. Istniejesz?
Proszę. Proszę. Choć do mnie. Jesteś, widzę. Wiem. Czuję.
B Ł A G A M.


Zwyczajny dzień.

Miłość nie istnieje. Pamiętaj.
Z tą myślą, dręczącą ją każdego dnia, odłożyła płótno na bok. Zdążyła strzepać z niego resztki pyłku. Lubiła kredki za ten charakterystyczny proszek, który zostawiały na materiale. Wydawały się przez to żywe albo chociaż mniej martwe. Schowała do pudełka każdą z osobna.
Zielone. Znowu wyciągnęła tylko zielone.  Jasne, ciemne. I te pośrednie. Przypominające świeżą trawę, inne, wyglądające jak stara kapusta. Na końcu wpatrywała się w najmniejszą, najbardziej zniszczoną i najczęściej przez nią używaną. Nienawidziła. Kochała. Miała mieszane uczucia odnośnie tej kredki. Była uosobieniem nadziei, w którą nie wierzyła. Była najjaśniejszym kolorem jego oczu. Była... Kolor zielony ją prześladował. Może rzeczywiście, terapia to nie taki zły pomysł.
Ołówek sturlał się z kolan i powędrował na podłogę. Nie zwróciła na niego uwagi. Nie irytował jej i nie zmuszał do myślenia. Nieświadomie, został jej cichym przyjacielem. Najwierniejszym powiernikiem snów. Każdej myśli o nieznajomym. Ołówek stał się jej długopisem, a płótna i kartki najpiękniejszym na świecie pamiętnikiem, które od tak dawna zapełniały się jedną osobą, nim. Wiele stron zmarnowała zapisała zamykając oczy i przypominając sobie minioną noc. I te zielone oczy, których nigdy nie potrafiła oddać i d e a l n i e. Zawsze, ich spojrzenie różniło się, kiedy spoglądały na nią z kartki a nie z tej przystojnej twarzy, której, o ironio, nie potrafiła zapamiętać. 
Nie chciała?
-Idę!- podniosła się z Ziemi, starając się uporczywie przypomnieć sobie jego rysy. Wystarczyłby kolor włosów albo imię nawet.... Nie! Widziała tylko dwa zielone kryształki, w których wciąż tliła się, zupełnie bez sensu, nadzieja. Tylko ona, zawsze. Jakby nie mógł patrzeć czymś, co mogłaby znieść, na przykład nienawiścią? Żalem? Smutkiem? Goryczą? Nie. Ten seny koszmar, anioł, strach chłopak ze snu musiał wybrać uczucie, w które nie wierzyła.

Boże, niech on wylezie z mojej głowy. Oczywiście jeżeli istniejesz, a wszyscy rozsądni ludzie, wiedzą, że tak nie jest.

Prośba niemożliwa do spełnienia. Bóg, ma co do ciebie inne plany, słonko.
Z podrwieniami, Twój Anioł Stróż.
Ale ty nie wierzysz. Nie widzisz. Nie istniejesz dopóki nie odkryjesz.

-Cześć.-wyjątkowo z uśmiechem na twarzy podeszła do lodówki i wyjęła karton z sokiem jabłkowym i pomarańczowym dla siostry. Sama nienawidziła tych pomarańczowych kulek, na które zresztą miała alergie. Usiadła przy barku w kuchni, na za wysokim dla siebie krześle.-Co na śniadanie, Angie?-Macocha nie odwracając się do niej twarzą, rzuciła szybko, że zrobiła jej ulubione naleśniki. Potworna, długonoga, blondynka, lizus, któremu zawsze wszystko się udawało. Do tego ten wiecznie radosny ton i uśmiech, oszałamiający.
-Mam nadzieje, że Nutella i bita śmietana są.
Tym razem odwróciła się do niej twarzą.
-A co to byłoby za naleśniki?- Brunetka się uśmiechnęła. Szczerze. Lubiła ją. Angie, mimo tego wiecznego uśmiechu na ustach, miała coś, co Natalia dostrzegła w niej dawno temu. Odrobinę mroczniejszą stronę, którą uwielbiała z niej wyciągać garściami. Niestety, nie zostawała na wierzchu na stałe. Jednak była, w tym całym bałaganie, miło.-Narysowałaś coś?-Powiedziała, kładąc pierwszą, okrągłą rozkosz na talerzy przed jej nosem. Nie zdążyła przytaknąć. Jej tata, wysoki brunet, wszedł do kuchni i jak robił to każdego ranka, pocałował ją w czubek głowy.
-Co u mojej starszej księżniczki?-zdążył podejść do swojej narzeczonej i pocałować ją w usta. Dziwne, nie krzywiła się już jak mała dziewczynka. Patrzyła się na nich i wydawało jej się całkowicie normalne, że okazują sobie uczucia.
-Starsza księżniczka rozmawia z przyszłą królową.-odpowiedziała, zaabsorbowana nakładaniem słodziutkiej czekolady na naleśnika.-I odpowiadając na twoje pytanie Angie. Tak narysowałam. Dzisiaj rano.-Westchnęła. - Tato podasz mi dwie szklanki? Młoda zaraz przyjdzie.
-Młoda już przyszła.-Lena objęła siostrę od tyłu.- Cześć razy trzy. Angeles, jesteś boginią!-powiedziała, patrząc na cuda, parujące na talerzu.
Kolejny uśmiech. Szczęście. Czekolada. Dom. Rodzina.
Czego chcieć więcej?
Miłości, idiotko.
-Po terapii pojedziemy po sukienki, dobrze dziewczyny?-blondynka oparła się o ramię Pablo. Wypowiadała nieistotne słowa o kolorze i tkaninie. Pochłonęła Lenę w dyskusje o krój. Pan Cordero tylko patrzyła na kobiety swojego życia z iskierkami w oczach.
Miłość?
W domu jej ojca w jej domu, w powietrzu unosił się mdły słodki zapach miłości, w którą ona nie wierzyła, nie wierzy.
Pragnie. Nie potrafi jej tylko dostrzec. Stara się? Nie umie.
Przewodnik, tego potrzebuje.
Gdzie jesteś?

Normalny dzień. Zwykła Terapia.

-Cześć, Luiza. Co u męża?- Natalia bez pukania weszła do gabinetu swojej terapeutki. Kobieta miała około trzydziestu trzech lat, trochę za duże okulary, burzę ciemnych włosów, które w zależności od słońca mieniły się na czarno albo brązowo, wiecznie chodziła w spódniczkach, miała męża i była najwierniejszą powierniczką Natalii.
-Hej, kochanie. Dziękuję, dobrze. Dwa dni temu wyszedł ze szpitala.-Dwie miętowe herbaty stały na szklanej ławie, obok dwóch białych (cholernie wygodnych foteli), jak zwykle. Usiadły na nich, jak zawsze. I rozmawiały, jak najlepsze przyjaciółki. Gabinet Lui był stworzony tylko po to, żeby mogła mówić. Choć cały był w cholernej zieleni, lubiła spędzać tutaj każdy sobotni poranek. Ten ohydny kolor na ścianach dało się ignorować, kiedy mówiło się praktycznie o wszystkim. Nie bała się wtedy nawet tej durnej, białej, metalowej szafki w drugim kącie pokoju. Akta. Jej akta i wszystkich pacjentów. Pogwałcenie prywatności, jeżeli ktoś by to przeczytał, oczywiście. Na samą myśl wzdrygała się, prawie niezauważalnie. Spaliłaby się ze wstydu jeżeli ktoś dowiedziałby się o czym myślała, mówiła i rysowała przez ostatnie trzy lata.
-Lu, po co ja właściwie jeszcze tu przychodzę?-odstawiła kubek ze złotawym płynem i wstała. Podeszła do średniej wielkości okna. Zawsze zazdrościła jej tego widoku. Mogła patrzeć na połowę Buenos Aires. Tylko patrzeć, ci ludzie spokojnie spacerujący bo najbardziej ruchliwych ulicach nawet nie wiedzieli o istnieniu tego okna. Była niewidzialna. Ja całkowicie widzialny duch.
Magia. Ludzka głupota.-Nie miałam żadnej próby samobójczej. I dobrze wiesz, że nie zamierzam mieć. Moja nienawiść do matki jest chyba zrozumiała. A podejście do świata dziwne, ale moje. Tylko moje. Nie chce się zmieniać.-warga jest drżała.
-Nikt nie chce żebyś się zmieniała, Naty.
-Hipokryzja. Wiesz, że tego nie znoszę.-wciąż obserwowała. Mrówki, na dwóch nogach, które spieszyły się pozornie do czegoś, do celu.
Niespodzianka, kiedy umrzecie cel zniknie i wszystko będzie bez znaczenia. Nawet to, że dwoje nastolatków ukradło torebkę kobiecie, biegnącej przez światła i to, że jakiś pijany taksówkarz potrącił rowerzystę. Wszyscy się gapili. Nie widziała w tym sensu.
Bez znaczenia. I tak zginiecie.
Bez znaczenia.
-Dlaczego?-kobieta nie była zaskoczona. Natalia zawsze miała swoje podejście do wszystkiego. 
-Terapia jest przecież po to, żeby zmieniać ludzki charaktery. Jestem na terapii, chodzę na terapię. Wnioski wysuwają się same.
-Jesteś na terapii, żeby zedrzeć z ciebie skorupę. Żeby otworzyć twój wyjątkowy charakter na świat. Zmieniamy tylko tą powłokę, którą odgradzasz się od wszystkich.-powiedziała łagodnie, poprawiając okulary.
-Widzisz we mnie jakieś zmiany?-odwróciła się z powrotem do Luizy. Powoli skierowała się do białego fotela.
-Myślę, że najbardziej istotny jest twój powrót do gry na pianinie.
-Dlaczego?
-Może sama się nad tym zastanowisz? Hmm? - ostatni łyk herbaty.
Sama odkryję te tajemnicę?

Dzisiaj też mnie nawiedzisz w nocy? 
Jutrzejszy poranek też skończy się brudnymi na zielono dłońmi? 
Co dla mnie planujesz?




Jak masz na imię, dziewczyno? Powiedz, tylko tego chce.  Znajdę cię. Muszę. Potrzebuję.
Bądź. Zawsze. Teraz. Na wieki.
Wyjdź z mojego snu i z rysunków. Stań przede mną. 
Nie będę prosił na kolanach. Zrobię wszystko. 

Zobaczyć, poznać. Czy tak wiele oczekiwał od życia? Kolejna kreska, ubolewał. Kolejny obraz musiał być czarno-biały. Kredki, farby, pastele i gitara. Całe jego szczęście było pochowane w dziesiątkach toreb i kartonów. Pudła z jego imieniem równie dobrze mogły już stać w jego nowym pokoju. Tylko po co? Cała ta farsa z przeprowadzką na drugi koniec świata. Zmieniasz szkołę, otoczenie, powietrze. Życie. Ale najpierw musisz pognić w jeszcze większym białym pudle z metalu.
Tak, dla czystej satysfakcji złośliwości.
Następna. I jeszcze jedna. Kolejne trzy. Powstał dość nie wyraźny zarys twarzy. Okrągła, z czarnym spaghetti na głowie.
Śnie, stań się rzeczywistością. 
Obudź we mnie to, co uśpione. Daj mi poczuć... Miłość? Proszę, odnajdź dla mnie to uczucie. Pokaż mi twoją drogą, odwiedź ze mną twe uśpione zakątki. Trwaj przy mnie do końca. Myśl o mnie, daj mi marzyć o tobie. Chcę oddychać słodkim zapachem jednych perfum. Jednej osoby.
Powoli kończył. Wyłonił się kształt ust stworzonych dla niego, gdyby tylko dopadł do pasteli albo chociaż kredek... Świerzbiło go, żeby tylko nadać im krwisty, czerwony kolor.  I oczy. Bez wyrazu.
 -Leon, dlaczego rysujesz tak niewyraźnie? Przecież mógłbyś oddać tą dziewczynę w sposób perfekcyjny. Jakby było to zdjęcie. Potrafisz.
-Potrafię. Oczywiście, że potrafię.
-To dlaczego tego nie zrobisz?
-Bo snów nie da się odbić idealnie, tato.
Cisza. Tylko głuchy dźwięk silnika i pocieranie ołówka o kartkę. Nic oprócz myśli i wyobrażeniu o kolorze jej białej skóry. Zamknął oczy. Przez chwile, dosłownie sekundę, kiedy widział ja wyraźnie, poczuł zapach, parzonej mięty. Słodki? Gorzki? Wyjątkowy.
-Obudź się, lądujemy.-Prysł. Sen odszedł. Prawie zachłysnął się powietrzem.
-Witaj Argentyno.-westchnął ciężko. To nie będzie dobry rok. Ani trochę. Bez swojej siostry był zupełnie niczym niebo w żałobie. Ciemne, pożarło w końcu jasność. Zło, czarny nie współgrał z radością. I ten deszcz. Pogrążony w płaczu. Wylewał swoje łzy litrami, psując innym widok na słońce.
Z nim nie było jeszcze tak źle. Jeszcze.


Kiedy wszedł do swojego pokoju zobaczył stos brązowych kartonów i łóżko, jeszcze w foli. Przedzierał się wzorkiem po granatowych ścinach. Nic. Pusto. Żadnych obrazów, ale miał garderobę. Jak na każdego nastolatka przystało. Nie chciało mu się nawet tam zaglądać. Wiedział, że musi być stosunkowo duża i obszerna. Rzucił się w poszukiwaniu jedynego białego pudła, wyjątkowego. Jak on. Przetrząsnął każdy centymetr pomieszczenia, nic.
Zszedł na parter. Kartony nadal walały się dosłownie wszędzie. Zupełnie jak przy inwazji.
Może za chwile wyrosną im nogi i zaczną się na nas rzucać?
W końcu się zdenerwował, nie znosił tego całego bajzlu przy przeprowadzce. Krzyknął:
-Gdzie jest moje pu....
-Na fortepianie!
A gdzie jest fortepian? Nie był taki mały, musiał gdzieś tutaj stać. Podszedł w stronę jak mu się wydawało łazienki. Niespodzianka. Trafił do kuchni, a obok niej znajdował się instrument. Lśniący. Czarny. Nowy. Aż chciałoby się...
W końcu był jego. Usiadł na ławeczce przed nim, położył ręce na klawiszach i czuł, że jest w niebie. Kochał rysować, ręce go świerzbiły, kiedy nie mógł dotykać ołówka czy kredek zbyt długo, ale nawet pochwała od Picasso nie byłaby warta tego silnego bicia serca, kiedy grał.
To muzyka była czysta definicją jego życia. Jego osoby. Jego charakteru.
Ale teraz był zaabsorbowany jej osobą i nawet magiczne dźwięki wydobywające się z najpiękniejszego instrumentu świata, nie mogły zatrzymać jego myśli.
-Masz zamiar grać, malować czy w końcu się rozpakujesz?-To był Daniel, starszy z jego ojców. Wyższy i rozsądniejszy. 
-Najpierw pomaluję trochę ściany, póki wszystko jest w kartonach. Nie chce niczego zachlapać.-Oznajmił spokojnie.
-Pamiętaj, że masz jeszcze do roboty kwiaty w kuchni i odwróć się.-Wskazał na największą ścianę w salonie. Zupełnie białą, czystą. Na podłodze przy niej leżało kilka wiaderek z farbą, mnóstwo pędzli a meble obok były owinięte w półprzeźroczystą folię.-Cała dla ciebie. Może najpierw zajmiesz się nią?
Oczy błysnęły mu z zachwytu.
-Zajmie mi to z tydzień.
-Jeżeli będziesz stać jak taki kołek to nawet dwa.

Malował, malował, chlapał farbą i rzucał pędzlami. Jedna plama, druga, trzecia. Kreska. Linia. Powoli wyłaniały się kształty, cztery. Na razie bez twarzy i koloru. Bez niczego, nie przypominały nawet cieni. Były puste. Tylko jego głowa, zapełniona tysiącami obrazów i jedną myślą, mogła wiedzieć kto to będzie.
Zanurzony w swoim świecie, wciąż prosił.
Błagam, po raz pierwszy w życiu. Pozwól mi kochać.

No i mamy rozdział pierwszy. :) Nie mam za bardzo o czym się rozpisywać, więc kochani dziękuję za komentarze pod Prologiem. <3
Besos. ♥