piątek, 26 czerwca 2015

10. We were born sick.

Sobota, przedpołudnie, Buenos Aires

I ważne, żeby zapamiętać jak wiatr rzucał jej włosami. I sposób w jaki mrużyła oczy, kiedy słońce zbyt mocno rzucało się wprost na nie. I jej uśmiech, kiedy usłyszała melodyjny koncert ptaków. I jej ciche kroki, kiedy małymi stopami dreptała energicznie parkową ścieżką w poszukiwaniu inspiracji. I smak kropli deszczu, które rysowały jej twarz.
A jeżeli... Jeżeli to sen był zbyt piękny, żeby traktować go tylko jak nierzeczywiste wspomnienie?

- Miło mi cię znowu widzieć, Leon. - Jej uśmiech przypominał mu cierpką miętową herbatę. Był rzeczowy i - może usilnie próbował sobie to w mówić - szczery. - Jak samopoczucie?
- Dziękuje, proszę pani. - Otrząsa resztki snu z powiek. - Dobrze.
- Tylko dobrze? - Kobieta marszy brwi i zakłada nogę na nogę, jak wszyscy. Każdy szanujący się terapeuta, u których zwiedzał kozetki, nałogowo plątał nogi. Jakby tylko tego uczyli ich a studiach. - Przez cały tydzień nie zdarzyło się nic, o czym chciałbyś porozmawiać? - Oczywiście, że się zdarzyło. Oczywiście, że chciałby porozmawiać.
- Zadziwia mnie pani. Dotąd każdy psychiatra, z którym rozmawiałem skupiał się na mojej przeszłości i roztrząsał ja tak długo, aż znał moją historię na pamięć.
- To, co się stało kiedyś jest ważne i w jakiś sposób cię kształtuje, to oczywiste. Jednak to się już nie zmieni, a blizny nie znikną. Wolę poczekać aż w jakimkolwiek stopniu zaczniesz mi ufać, zanim podzielisz się tak traumatycznymi wspomnieniami. Nie mam ochoty wyciągać z siebie czegokolwiek siłą. To nudne i szczerze powiedziawszy, wcale mnie nie bawi.
- Ale pani zna już całą historię, prawda? - dopytywał.
- Z akt i od twoich rodziców, ale tylko wersja z twojego punku widzenia jest istotna.
- A co pani sądzi?
- O czym, Leon? - Wydawała się autentycznie zagubiona.
- O tacie i tacie. Panią też szokuję, że takie pokrzywdzone dziecko wychowuje para gejów?
- Nie rozumiem. - Wzruszyła ramionami. - Niby dlaczego miałoby to mnie w jakikolwiek sposób dręczyć, czy wzbudzać zdziwienie?
- Większość ma obiekcje co do ich stylu życia. Wolę się upewnić jak typ człowieka stoi przede mną.
- Na ile kategorii zdążyłeś już podzielić ludzi? - Podłapała grę.
- Trzy. - Kciuk poszybował w górę. - "Takich powinno się wieszać jajami na drzewie." - Wykazujący. - "To takie słodkie/uroczę/godne podziwu, że nie wstydzicie się tego, kim jesteście."; i ostatni chyba najlepsi - Środkowy. - "Drzwi są zamknięte, więc to wasza sprawa, co się za nimi dzieje."
- Ciekawe podejście.
- Raczej sposób na radzenie sobie z tym. - I spokojna atmosfera opadła na podłogę, jak kamienie na dno wody.
- Żałujesz, że cię adoptowali? - Podniosła brwi w górę, prawie na czubek czoła. Pomyślał, że jej karykatura wyglądałaby przezabawnie.
- Żałuję, że ludzie oceniają to jak wygląda z zewnątrz moja rodzina, a nie jak nasza czwórka idzie pod prąd przez całe życie. 
- Co masz na myśli? - Wygodnie oparł się i splótł ręce, jakby mogło go to wymigać od odpowiedzi. Spojrzał w górę - może pęknięcie na suficie bez skazy, obdarowałoby go pomysłem na odpowiedzi?
- Po mimo fatalnego startu, miałem szczęście. Inni widzą tylko to, że mieszkam z dwoma facetami. Nikt nie przejmuję się bliznami, które bolą najbardziej. Ludzie są strasznie uprzedzeni: traktują mnie jak inwalidę, ze względu na inny styl bycia. - Wypuścił powietrze, żeby tak dobrze znana złość przybrała lżejszy odcień czerwieni. - Prawa wyborcze dla kobiet też kiedyś były fanaberią, a teraz? Matko, byłoby prościej wytępić ludzkość. 
- Sugerujesz coś? - Surowy wyraz jej twarzy, wyglądał jak komicznie pomalowana buźka pesymistycznemu klaunowi. Nie mógł się nie roześmiać.
- Niech tylko pani nie bierze to jako zapędy na seryjnego morderce, jeszcze aż tak nie zbzikowałem.
- Jeszcze? - I jeszcze jedno skupione spojrzenie, tym razem, szczerze zatroskane.
- Czasem boję się - pomimo tego, że nie pamiętam wszystkiego - o to, co mogę zrobić. Nie jestem jak oni, to wiem i rozumiem. Jednak ta agresja, jakby dotarła do nich z piekła; złość w gestach; węgielki zamiast oczu. A kobieta, która nas urodziła? Nie jestem nawet wstanie nazwać ją moją matką. Jest we mnie taki lęk, że jestem lustrzanym odbiciem moich rodziców. Albo katem po ojcu, albo ignorantem po mamie. 
- Myślę, że każdy lekarz, z którym miałeś kontakt mówił ci to samo, więc ja...
- Właściwie, wszyscy zwykle skupiali się na relacjach w domu, czy aby znowu nie dzieje mi się krzywda i jak sobie radze, po traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa. Chyba nie rozumieją, że półroczny dzieciak nie jest obdarzony pamięcią słonia. Miła odmiana w końcu normalnie porozmawiać, dziękuję. 


Lubiła patrzeć na teatr, który wystawiały chmury. Koń próbował przepiłować dinozaura. Kaczka tańczyła z kozą. Brudnobiałe obłoki zwiedzały nieprzeniknione oceany błękitu. Gubiły się po drodze albo płaczem opadały na ziemie. Wszyscy mówili, że to wiatr przemija. Tańczy w okół nas i znika za następnym drzewem, ale dla niej nawet lód nie był tak kruchy, jak nieśmiałe żywota obłoczków.
Świt odpłynął dawno temu, robiąc miejsce niebieskim falą nieba, a ona wkroczyła w świat idealnej, nudnej bieli sufitu.  

- Natalia, kochanie, mogłabyś poczekać sekundkę? - Pozytywny głos asystentki pani doktor był cieplejszy nić pastelowo-morelowe ściany. Nie pasował do klasycznego wystroju. - Za chwile cię przyjmie, ale pacjent się zasiedział.
- Mam nadzieje, że to nie Sylvia i nie jest z nią gorzej - spytała z niepokojem, lustrując nowy kolor ust Veronici - wiśnie. Podniosła wzrok z nad papierów, których na pewno nie musiała wypisywać (Naty dostrzegła słowo "ankieta") i przechyliła głowę w bok, wyraźnie badając pytanie dziewczyny. Jakby całe wyrazy były krzyżówką, a ona właśnie miała wpisać pojedyncze literki.
- Nie skąd, kochanie. U niej wszystko dobrze, od czterech miesięcy zarzuciła próby samobójcze. Pani doktor... - Natalia chciała się skrzywić. Nie wiedzieć czemu tak formalne sformułowanie drapało ją w uszy, zwłaszcza brzmiąc razem z irytującym głosek sekretarki. - ...uważa to za wielki postęp. - Odchrząknęła, wracając do spraw natury wagi państwowej i zanurzyła wzrok w mlecznobiałych kartach. - To ten nowy chłopak, zdaje się, że chodzi to Studio z twoją siostrą. Leon. Na pewno kojarzysz, jest dość przystojny. Nie, żeby coś, ale gdybym była młod...
Przypomniała sobie dlaczego nie lubi tej farbowanej brunetki z niedostrzegalnym obłędem w oczach, koloru brudnego stawu - potrafiła mówić.
- Świetnie - skwitowała, wywracając myśli do góry nogami. Potrzebowała nagłego planu ucieczki - niepierwszy raz w życiu. Chcąc uniknąć groteskowej sytuacji, wyszukiwała każdą możliwą drogę ewakuacyjną. W głowie pomysły huczały jak grzmoty, a biel błyskawicznego przestudiowania każdej idei osobno, oślepiała ją. Zawrócić się nie dało. Wyjście oznaczałoby pytania, te z kolei prowadzą do podejrzeń, a dalej widziała prostą drogę do jeszcze dłuższych rozmów z panią psycholog. Rozglądała się za otwartym oknem, miejscem za firaną, telereporterem. Czymkolwiek, co pozwoliłoby zniknąć na nic nie znaczącą w dziejach świata chwile.
Ale los głośno się śmiał się, głosem socjopaty i przez sekundę był niemal załamany brakiem aparatu, kiedy otwierał drzwi, stawiając dwie połówki jednej duszy na przeciwko siebie. Leon zatrzymał się z głupim uśmiechem przyklejonym do twarzy, a Natalia z nieokreślonym wyrazem oczu. "Cześć" wydawało się pasować jak keczup do jabłecznika, ale nic oryginalniejszego nie zahaczyło o ich usta. Brunetka przedarła się obok niego do gabinetu. Nogi nie odmawiały jej posłuszeństwa, tylko oczy bały się utrzymać rozżarzony jak płomień świecy wzrok Leona.
- Widzimy się w poniedziałek? - spytał miękko.
- To nieuniknione. 
- Zawsze mogłaś trafić na bardziej zadufanego w sobie kretyna - rzucił. - Na razie.
Pożegnał go skoncentrowany na podmuch wiatru i uśmiech - nikły, podobny do pierwszego pąku róży.

- Mówił, że się znacie - oznajmiła terapeutka. - Niedługo, ale bardzo cię polubił.
Nie bardzo wiedziała jakich użyć słów. Prawdę mówiąc, żadna najmniejsza głoska nie wydała się jej szczególnie sensowna. Tylko pytania układały się same.
Bo jak bardzo skomplikowane życie sprawiało, że siedział w tym samym fotelu i opowiadał?
Zupełnie jak ona. Jak niewyraźne odbicie w jeziorze, zbrukane rzuconym kamieniem i tysiącem fal, które rozchodziły się po wodzie. Woda burzyła się jak brutalne wspomnienia, siedzące w jej krwi.
- Natalka, więc jak ci minął tydzień? - Nie słyszy jej. Po głowie rozchodzi się tylko dudniący dźwięk jego kroków.

Jest coś niezwykłego w jej spokojnym oddechu, który czuję na swoim policzku. Pod opuszczonymi powiekami widzi jedynie ciepłą, morską bryzę, zapraszającą go do siebie. Mówi do niego kolorowymi słowami. Mówi i wciąż mówi. Odpycha od siebie zapach kawy - jej charakterystyczne perfumy. Marzy, żeby odgrodzić się od gorzkiej woni i odkryć ponowie wanilie delikatnej skóry. Melodyjny głos łaskoczę jego myśli. 

- Nie mogę uwierzyć, że przysypiasz, kiedy do ciebie mówię - mruknęła. Maxi zamknął oczy. Od tak. Opuścił powieki, uspokoił oddech i oddał się w ramiona spokoju. Bez niej. Przez nią. Ludmiła patrzy na niego przenikliwym wzrokiem, głowę leniwie opierając głowę na ramieniu swojego męża. Wplątali się w siebie, zabierając całą wolną przestrzeń z pomiędzy nich. Telewizor pokazywał ostatnie sceny filmu, który nudził oboje bardziej niżeli zamierzali przyznać - w końcu tak bardzo on/ona chciał go obejrzeć.
Już zamierzała burknąć raz jeszcze, kiedy odezwał się z nieznaną Ludmile niepewnością w głosie.
- Wszystko się ułoży, prawda?
- Przecież wszystko jest poukładane, Maxi. - Poczuł jedwab jej dłoni na policzku. - Teraz tylko wszystko wywróci się do góry nogami.
- Myślisz, że to dobra decyzja? - Miał wrażenie, że język plącze się w supełki, żeby nie mówić. Tylko zamknąć się w cudownym "teraz" i oddychać jej perfumami i brakiem kawy. Nareszcie.
- To twoje marzenie, ja mogę cię tylko wspierać.
- To niby tylko rok, ale jednak...
- Maxi, ja już przedstawiłam swoje racje - westchnęła. - Cokolwiek postanowisz, wszyscy będziemy musieli się z tym zmierzyć. Nie wiem kto najbardziej, ale dostaniemy lekcje i w gruncie rzeczy to tyle. Porozmawiaj o tym z Diego. Niby będziesz musiał wspomnieć mu o Juniorze, ale no. - Głęboki oddech. Właściwie po co? Żeby prawdę wszechświat usłyszał trzy sekundy później? - Swoją drogą, nigdy więcej takich kolacji.
- Ale to było zabawne, Lu. - Podniósł jedną powiekę, żeby zobaczyć jej agresywny wyraz twarzy. Jak wściekły kojot. Uroczy, wkurzony kojot.
- To, że mam nudności wcale nie jest zabawne, kretynie. A tym bardziej to, że dostajesz nietuzinkowe propozycje z Nowego Yorku, który kochasz całą duszą, prawie tak jak mnie i nie chcesz korzystać z okazji. Gdybym nie była tak perfekcyjną żoną, kazałabym ci się po prostu spakować i wynieść, ale nie. Ja daję ci wolną wolę. - Mimo, że wkradła się mina groźnego zwierzęcia, nadal mówiła głosem oblepionym miodem. - Tylko nie wiem co ci szkodzi. To tylko rok. Ja nigdzie się nie wybieram, Junior i Diego tym bardziej. Ale twoje marzenia, wypalają się każdego dnia i zobaczysz, że w końcu spojrzysz w lustro i zostanie tylko garstka popiołu. Tylko żal do - sam nie będziesz wiedział kogo - że nadal stoisz w tym samym miejscu. W gruncie rzeczy to w ogóle nie podlega dyskusji. Naprawdę powinnam cię zacząć pakować. - Ale nie ruszyła się ani o milimetr. Każdy centymetr dalej byłby zwiększeniem przepaści między nimi. Między nią, a miłością jej życia.
Szczęście, takie prawdziwe, namacalne - rozgościło się pomiędzy nimi. I co tak właściwie miała zrobić?
Pozwolić, aby wszystko rozpłynęło się we mgle, zanim na dobre zapamiętała ten obraz?
Zniszczyć jego marzenia, żeby wczuł się w role, której nigdy nie chciał przyjąć?
Zabawić się w reżysera spektaklu i zmusić Maxiego do wzięcia udziału w jej show?
Zapomnieć o jego snach, które teraz zapraszały go do siebie?
Być tą dobrą, czy złą? Być matką, żoną, kochanką, przyjaciółką?
- Kocham cię i to małe stworzonko też cię pokocha. Chyba tylko to powinieneś mieć na względzie - odezwała się w końcu. - Cokolwiek się stanie albo i nie, ja i mój zapach kawy, będą tutaj zawsze.
Nie zgadzał się. Kiedy tylko wyobrażał sobie jej postać przed sobą, oślepiał go blask jej złotych włosów i uśmiechu, za który warto by nawet wypić litry tego ukochanego paskudztwa Ludmiły. Jednak zapach czarnej, jak noc kawy, przychodził rzadko w tych wspomnieniach. Raczej trawa i woń letniego wiatru bardziej do niej pasowały. I słońce. Całe mnóstwo zakręconych promyczków, uśmiechających się razem z nią. I szum niespokojnej wody, przypominający jej żywotne serce. I cała reszta świata, która niby przypominając jej postać, jednocześnie nie ma prawa się z nią równać.
- Cóż, chyba rzeczywiście nie ma o czym mówić, moja kochana.
Bo w gruncie rzeczy, każda decyzja będzie zła. Trzeba tylko zastanowić się, w która wyrządzi mniej krzywd.





wtorek, 31 marca 2015

09. I know you will still love me.

Piątek, poranek, Buenos Aires.

Świat kończy się z nastaniem nocy i zaczyna, kiedy słońce obudzi życie. Codziennie malujemy nową rzeczywistość. Inne kolory, inne smaki, inne przeznaczenie - łączą się w jedną całość, żeby zmiany pozostawały niewidoczne jak powietrze. Kto zwraca uwagę, że wczorajszy złoty tulipan dziś awansował na szkarłatną różę. 
Niemożliwe?
Usłysz śmiech wszechświata, to do ciebie.

Miłość się nie kończy.
On - tam na górze, zbyt wysoko, żeby dostrzec detale - bawił się latami, żeby stworzyć jej ostateczny kształt. Nadal nie przypominała niczego konkretnego. Gruszka powinna być bardziej równa, słońce mniej szpiczaste, a serce mniej... rozlazłe. Za to kolory otrzymała wszystkie i żadne (mięta, indygo i peridot absolutnie się nie liczyły). Smak był niecodzienny. Słodko-gorzki z nutką pikanterii i słonych łez. Ani grama ciemnego kakao. Do ciasta waniliowego też było daleko.
I kiedy ten miłosny twór był już gotowy, powstała pewna przeszkoda (nie problem - ci na Górze mają ewentualnie zagwozdki). Kogo ukarać darem kochania? Długie zastanawianie się przyniosło rezultaty, którymi czas - pod postacią wiatru  - bawił się jak jesiennymi liśćmi. Boli. Tak, ból był najbrutalniejszym z jej konsekwencji. Skazywał na oczy pozbawione łez. Hałdy powietrza, rozdzierające płuca małymi igłami, bo czujesz, że żyjesz, kiedy nie ma już nic dlaczego warto by oddychać. Muzyka zamiast cichnąć, gaśnie podobnie do wypalanej świeczki. A kolory - jakież niepotrzebne - nie wyglądają jak zeszłego lata.
Nagle, z głębi negatywnych zakątków wychodzi nieśmiało radość. I jakoś tak, wszystkie wątpliwości chowają się z powrotem, przez jasny blask jej uśmiechu.
Ale gdzie jest początek? 
Zacząć dzień pocałunkiem jest tak przyjemnie - właśnie tutaj świat zaczyna kręcić się na nowo, bo nie czuje jeszcze gorzkiego smaku kawy, tylko miękkie piórkowe usta. Maxi patrzy na nią nieśpiesznie. W tych krótkich porannych chwilach, kiedy za oknem powietrze mknęło między ludźmi a drzewami, oni wycofali się gdzieś na bok. Tam, gdzie spokój jest jedynym obiektem chciwości, a miłość wypełnia kalendarz po brzegi.
- Dzień dobry, żono.
- Bry, mężu.
- Co moja ukochana powiedziałaby na kolacje, dziś, tylko we dwoje? - Z błogim uśmiechem, opierał się na łokciu i chłonął jej widok, patrząc z góry. Blond włosy okalały jej twarz w absolutnie nieartystycznym nieładzie. Uwielbiał kiedy wyglądała, jak świeżo wyjęta spod kołdry, bo ten widok był obrazkiem zarezerwowanym specjalnie  dla niego. Nie do końca obietnica, ale przyzwyczajenie zakorzenione do tego stopnia, że jedna pusta strona łóżka równała się pustemu dniu. Co to za urok mierzyć się z życiem, jeżeli główny jego powód oddycha innym powietrzem?
- O czym zapomniałam tym razem?
- Czyli twierdzisz, że nie mogę porwać mojej miłości na romantyczny wieczór? - Marsyz brwi w udawanym oburzeniu. Oczywiście ona doskonale wie o jego grze, ale nigdy nie przyznałaby się (nawet zmuszona najgorszymi torturami świata - łaskotkami), że momenty, kiedy Maxi próbuje się na nią gniewać są czymś w rodzaju kwiatów, przebijającym się przez śnieg. Małe, niezdarne płatki pną się przeciwko wszechświatowi, a ten kretyn idzie ich śladem.
- Broń Boże, żebym ja zakazywała ci takich rzeczy, misiu. Ale nawet bałwany domyśliłyby się, że czegoś ode mnie chcesz.
- I jak tu planować różne rzeczy, z takim geniuszem u boku? - Nawet nie zauważając, odgarnął kilka kosmyków z jej bladego czoła, żeby ujrzeć dwa brązowe kryształki jej oczu. Ostatni pocałunek - tym razem w nos, żeby sprawy nie przybrały pikantniejszego obrotu. Odrzuca od siebie kołdrę, by uwolnić się od kuszących objęć snu.
- Więc?
- Więc co?
- Maxilimiliano!
- Niespodzianka - Szum pościeli zdradza, że idzie za nim szybkim krokiem. Maxi udaje, że nie widzi, ale ona wie, że on wie. A więc bawią się w grę, która przypomina drzewa schowane pod materiałem. Choć krystaliczna zieleń znika, wysoka postawa nie dała się zamaskować z taką banalnością. Ludmiła delikatnie zarzuca mu ręce na szyje, sprawiając, że zwolnił trochę bieg do kuchni. Nie ma problemu, kiedy przykłada usta blisko jego ucha. Kiedy rozdawano wzrost, Maxi stał w kolejce po pasje albo stał z transparentem z kolorowym napisem protestującym wytwarzanie kawy. Nie każdy może być idealny, choć jego ci z góry mogli potraktować z mniejszym entuzjazmem.
- A miła?
- To zależy, od tego jak to przyjmiesz.
Ach, niespodzianki - ogromne prezenty zapakowane w łańcuchy, otoczone fosą z rekinami, dla naszej przyjemności, radości... O, i ogromna próba charakteru. Bo niby kto nie skoczyłby wprost w paszcze groźnego króla oceanu, dla szybszej odpowiedzi?



Piątek, ranek/południe, Buenos Aires/Madryt

Być w dwóch miejscach na raz. Żyć, patrząc głębią niebieskich oczy i śniąc snami malowanymi tęczą - idealnie. Niebo, niebezchmurne, ale okryte kilkoma białymi poduszeczkami, żeby słońce nie przebijało się aż tak mocno na leniwie odpoczywających ludzi. Niech kilometry nie istnieją. Tylko trochę wyobraźni, bez dalekich podróży; oceanu pomiędzy. Ta sama krew, płynąca blisko tej drugiej, niemal bliźniaczej. Identyczne serca razem, idące przez świat. 
Nie, kilometry niech nie istnieją.

Krążył z komputerem po całym domu, zupełnie jakby dzierżył w dłoniach tanią, plastikową zabawkę. Przestrach w jej oczach plątał się pomiędzy przyzwyczajeniem, a smutkiem. Leon i jego głowa zgubiona pośród chmur, nie zachowywali się gorzej niż zwykle. Pewna do malowania ręka, wciąż potrafiła mocno walić w klawiaturę, a mocny, stworzony do śpiewania głos dźwięczał melodyjnie przez Skyp'a. Można było dosłyszeć trochę zmechanizowanych sylab oraz parę wyrazów bez "r", ale Violetcie nie bardzo przeszkadzały niuanse. W końcu postawił laptopa na kuchennym stole, nadal zapakowanym w ochronną folię. Po zbyt długim wstępie (przy malowaniu złamał trzy pędzle a włosy skąpał w trzech odcieniach fioletu - podobno przez przypadek), zrobił dwa kroki w bok i o to, przed jego siostrą pokazała się kolekcja barw, wystawa uczuć, przedstawienie kresek - szum myśli. Ciemna postać - dziewczyna - bardzo niewyraźna i skryta, schowana w kolorowych odcieniach wszystkiego. Liści, kwiatów, drzew... Tęcza, magia, marzenia - słowa wydały się Violetcie zbyt małe, żeby choćby wyskrzeczeć jak bardzo eksplozja talentu Leona w nią uderzyła.
- Jesteś pewny, że to z muzyką wiążesz swoją przyszłość, braciszku? To jest... Wow. 
Przyglądała się zarysowi melancholijnej postaci. Główna bohaterka, skupiała cały wzrok na sobie, pomimo barku jakichkolwiek szczegółów. Żadnej linii żuchwy, nosa, ust, tylko włosy namalowane ze wszystkimi pasmami, ciemne i gęste, podpowiadały jakiś trop - bardzo osobisty. 
Violetta wyszukiwała więcej szczegółów, pięć błyszczących motyli, zarys tygrysiego łba, wyglądającego z głębi dżungli, krople rosy albo deszczu. I parę pająków w kącie, uczepionych na swoich sieciach, niemal wychodziło w jej kierunku.
- Kto to? 
Jakby jej nie słyszał. Kątem oka widziała, że stał blisko, jednak kamera nie mogła obrócić się, żeby zobaczyć, co Leon taksuje wzrokiem. Zamyślił się, tego jednego była pewna. Chciała zawołać go jeszcze raz, ale łagodną ciszę rozproszył Daniel. Razem ze swoim stałym towarzyszem - czarnym kubkiem po brzegi wypełnionym ziołową herbatą - stanął przed niegdyś śnieżnobiałą ścianą, wyraźnie zafascynowany.
- Lew, kiedy to skończyłeś?
- Nie spał przez całą noc, tato. Ładnie go pilnowałeś. - Brunet rozejrzał się jakby chciał obedrzeć ściany z tynku, żeby znaleźć źródło melodyjnego głosu. Aż w końcu zatrzymał wodzący wszędzie wzrok na ekranie laptopa, gdzie Vilu zanosiła się perlistym śmiechem, podobnym do budzącego się wiosną świata. 
- O, kogo my tu mamy. Ty nie powinnaś być na uczelni? 
- Ty w pracy, a młody odsypiać. Jakiś problem? - Uroczy, sarkastyczny uśmiech, jako wisienka na torcie, zakończył sprawę. Tata odwrócił się szybko w stronę syna, świadomy przegranej pozycji.
- Cóż żeś narysował młody gniewny?
- Ogólnie, miałem narysować Violkę, ale wyszło mi z tego dziwna mieszanka kilku osób. 
- Że niby kogo? - Daniel podszedł bliżej, muskając palcami jeszcze nie do końca suchą farbę. 
- Kilku dziewczyn, które rysowałem w Madrycie, Vilu i... 
- Natalii? - Dokończyła siostra. 
- Natalii - potwierdził. Brak zatroskanej miny Leona był pozytywnym znakiem, rzutującym dobrze na kilka najbliższych chwil. Rozmowa nie schodziła na tematu tabu, ale krążyła równym torem między jednym liściem, a kolejnym motylem. Z przejęciem rozmawiali o wyjątkowych detalach i zaczarowującej oko całości.
- Wiecie, że ona też maluje? - Zboczyli z kursu, ku niebezpiecznym wodą, głównej postaci, niepodobnej do nikogo, ale wyglądającej jak wszyscy.
- Skąd wiesz, Lew? 
- Kwestia połączenia wątków - oznajmił ze śmiechem. - Często ma resztki farby na dłoniach i ma ten błysk artysty. Poza tym, widziałem jak maluję w pracowni, tam gdzie będę chodził na zajęcia, a u mojej pani psycholog wisi obraz, który ona musiała stworzyć. Identyczny sposób nakładania linii i ten sam styl. 
- Powiedz mi jeszcze, że odkryłeś dlaczego ten obraz wisi akurat tam. - Daniel wywrócił oczami i ukradkiem pochwycił wzrok Violetty. Spokój, tylko spokój jest kluczem do ratunku. 
- Nie do końca, ale usłyszałem, jak jej ojciec rozmawiał chyba z jej chłopakiem, że jej hafefobia ją ogranicza, a ja powinienem uważać. Zdaję się, że ten typ w skórzanej kurteczce utnie sobie ze mną poważną pogawędkę. 
- Hafefobia? - Ostatni łyk herbaty rozpłynął się w ustach. 
- Fobia, tak? Fobia równa się wizyta u terapeuty, tak? Proste? Proste! 
- Leoniasty, mówisz tak jakby nasze leczenie było proste. 
- To nie to samo, Vilu. 
- Synu, a pomyślałeś o tym, że ona mogła przeżyć coś gorszego? 
- Tato, naprawdę tak myślisz? 
- Leon, ziemskie piekło nie ma ograniczeń. Poza tym: każdy ma własne. 



 Piątek, wieczór, Buenos Aires

Tańczące smugi rudawo-różowego słońca, okrywają błękit nieba dla rozrywki, ewentualnie podziwu. Daje nam powody do robienia zdjęć; zwykły niebieski jest przecież zbyt niemodny. Antrakt pomiędzy spokojną sztuką złotego słońca, a żywiołowym przedstawieniem migających gwiazd. Sekunda na oddech, podziwiając z jaką wprawą natura trzyma pędzel i często niewidoczny żal, że nawet chmury nie mogą się zatrzymać. 

Decyzję są zgubne, jeżeli podejmowane w trybie "teraz" i zakończone bez "ale". Myśli, nawet rujnujące - te które twierdzą, że depresja buduję sobie przytulne gniazdko w twojej głowie; nie, nigdy, po co?; klapki na oczach; niepozytywne - tworzą kompletny obraz całości. To nie jabłko przedzielone na pół, gdzie soczysta czerwień ukrywa jeszcze młodą zieleń. 
Nic bez wątpliwości, wszystko ze smutkiem. I nagle znikąd pojawia się myśl o jej oczach, rzeczywisty obraz jej pocałunków. Wtedy i tylko wtedy rujnujące wątpliwości zamieniają się w ziarenko piasku na plaży, jedno z wielu, nikomu niepotrzebne. 
Bo choć uśmiech Natalii topi mu serce, to właśnie spojrzenie Leny kradnie je bezpowrotnie.
Twarz mu pojaśniała od razu, kiedy przekroczył próg domu. Witając się z Pablo, wymienili kilka uwag o Leonie, czyli małej muszce, bzyczącej nad uchem każdemu, komu zdoła. Upierdliwy kretyn. Choć Naty, jako jego prawie siostra, najlepsza przyjaciółka a zarazem wróg, miała pełne prawo trzepotać swoimi skrzydłami barwnego motyla jak tylko ma ochotę, to ten osobnik był jak ciemne chmury, zapowiadające deszcz. Leon - zwiastun zbliżających się kłopotów. Absolutnie nie podobała mu się perspektywa cierpiącej Natalii, również dlatego, że to równanie doprowadziłaby też Lenę do stanu apatii. Dwie smutne siostry to nie jest najlepsza perspektywa dla jednego człowieka. Zwłaszcza, że większe - jako takie - prawo, obowiązek miał w stosunku tej młodszej, bardziej kruchej. Może i brunetka na to nie wyglądała, ale cierpienie kształtuje ducha w mocną zbroję. Cierpienie rozdaje blizny, które odpowiednio uformowane można nosić z dumą. Lenie życie raczej pokazywało drogę środkiem - łatwo, szybko, dobrze, bezpiecznie. Pozostało tylko czekanie na tęczę i nadzieja, że deszcz jednak przejdzie obok.
Diego siedział oparty o bezgłowie tonącego w tęczy łóżku swojej dziewczyny, kiedy do pokoju z nieśmiałym uśmiechem zawitała Naty z porcją świeżych ciasteczek. Bez słów zostawiła niewielki talerzyk obok niego i zajęła miejsce na zagraconej podłodze, nogi wywijając w górę na miękką pościel.
- Jak jej idzie?
- Angie czy Lenie, Diego?
- Nie zadawaj głupich pytań, Natka. - Rzucił jej jedną, pyszną słodkość.
- Więc a: moja kochana siostra spaliła już trzy porcje, natomiast Angie wyrzuca je do śmieci jak zawodowy koszykarz.
- Tym razem nie spaliła sobie włosów, prawda?
- Jeszcze nie, ale... - Kolejne ciastko zleciało. - Cóż, możemy pożyczyć czapki od twojego brata, jeżeli nie chcesz paradować z łysą Leną po mieście.
- O to nie musimy się martwić, moja droga. Lena sama sobie je załatwi.
Kilkanaście zjedzonych smakołyków później, zaniepokojeni zniknięciem okrutnego zapachu spalenizny, roześmiani znaleźli się w kuchni. Ciemne blaty wyglądały jak śniegowe górki, tak bardzo były zanurzone w mącę. Angie chyba modliła się w duchu o przetrwanie, za to Lena z uporem wpatrywała się w gorący piekarnik. Zaciekawiony spokojem w domu, Pablo stanął za straszą córką. Widok białych włosów Leny, nie był niczym nowym, ale jej spokój był niezwykły jak na te porę dnia. W końcu kiedy magiczny kurczak zapiszczał trzy razy, zwiastując koniec czasu, blondynka wyciągnęła parującą blachę.
Zarumienione kawałki ciasta prezentowały się dobrze i pysznie, więc ostrożnie sięgnęła po jedno, wgryzając się w nie jak wiewiórka w orzech. Triumfalny pisk, oznajmił niemożliwe - Lena zrobiła jadalne jedzenie. Nie wierząc w ten cud reszta zebranych niepewnie sięgnęła, żeby spróbować jak bardzo jej się nie udało Jednak pomruki aprobaty, zabrzmiały niemal jak melodia.
- Widzicie? Czasem nawet głupie ciastka dają radość!
I w tej jednej chwili, kiedy za ścianami kuchni nie było niczego, to była szczera prawda. 


Pomijając jakość - błędy sprawdzałam jako tako, więc pewnie ich jest, ale geografia czeka. Jakby co, to krzyczcie.
Jeju, no, tyle. Nie będę się użalać, mam zbyt dobry humor. XD
PS. -> Wpadnijcie sobie tu. *KLIK* <3 Ciapciak, ale utalentowany ciapciak. <3
A i jakby ktoś znał jakiś blog o Lety to niech rzuci linkiem, dzięki. <3333

niedziela, 1 marca 2015

08. I'm giving up on you

Czwartek, wieczór, Buenos Aires.

Zmęczone słońce z radością pozostawioną w żółto-pomarańczowych plamach na niebieskim płótnie nieba, chowało się do snu. Ciepłe promienie zbladły, robiąc miejsce chłodnemu oddechowi wiatru. Miasto pełne betonowych drzew cichło, wsłuchując się w oddech, skradającej się na palcach nocy. Ktoś umarł, ktoś się urodził, ale Buenos Aires dalej trwało w huczącym rytmie biegnącego życia. Zatrzymać się na sekundę? Dwie?

Grzywka waliła mu się na czoło, jakby chciała tylko utwierdzić wszechświat w przekonaniu, że cały dzień jest do dupy. Naturalnie się z nią zgadzał. Była jego stałą przyjaciółką i pomimo humorków traktował ją z należytym szacunkiem. Dzisiaj nie smakował jej ani ulubiony lakier do włosów (o woni ciemnej czekolady), ani nie chciała zatrzymywać na sobie okularów. Ślizgały się z powrotem na jego nos, przedtem ze dwa, trzy razy uderzając o chodnikowe płyty.  Ray Ban nabawiły się dwóch - i pół - nowych kresek do kolekcji.
To nie był jego dzień, ale nie zaliczał się też do tych, kiedy ściga nas myśl o zmarnowanym życiu. Bycie optymistom nie jest związane supłami z "szklanka do połowy pełna", ale to wybór myśli, karzące nam akceptować drzwi, które sami sobie otworzyliśmy. Wiąże się to też z pewną dozą uczucia do przeżytych chwil. Z której strony lustra by nie patrzeć życie Federico wcale nie było kamieniem na dnie studni - osamotnionym, kawałkiem czegoś niewidzialnego, jednocześnie bardziej żywego niż gra aktorska Paris Hilton. Miał w sobie energię, która mogłaby oświetlić małe miasteczko na prowincji hiszpańskiej.
Buenos Aires zawładnęła pora tajemniczych pomruków. Noc rozciągała się nad głowami, niczym wykrochmalone prześcieradło. Ludzie nie zwracali uwagi na ciemniejsze odcienie nieba, które otaczało ich podczas powszechnie wykonywanych, nudnych czynności. Rozum zamiast szukać piękna, skupiał się na bezbarwnych ruchach rąk, zmuszając oczy do oglądania bezosobowego przedstawienia mijanych dni. Rutyna, zlewając się z przyzwyczajeniami pożerała życiowe scenariusze, mocząc je deszczem niewypłakanych łez, których istnienie zabiera codzienna codzienność.
Ruch szklanych drzwi, które oddzielały małą przychodnie weterynaryjną od reszty świata, zaskrzypiały smętnie, obwieszając pojawienie się nowej duszy. Mała recepcja z biurkiem, była najmniej okazałym pomieszczeniem wśród kilku pokoi i niewielkiej sali operacyjnej, w której Federico powoli próbował pomagać puszystym (czasem łysym) przyjaciołom. Dzwonek zaświergotał radośnie, jak zwykle kiedy ktoś przechodził przez skromny próg. Wyłonił się z czegoś, co pełniło funkcje trzyosobowego gabinetu z jednym biurkiem. Andres - jeden z dwóch przyjaciół, z którymi założył gabinet - aktualnie zabierał swoją narzeczoną na denną wystawę w muzeum sztuki nowoczesnej, czyli miejsca gdzie styropianowy kubek i jego symetryczne kształty wzbudzają większy zachwyt niż Pieta Michała Anioła. Miejsce pełne bogatych snobów z kieliszkami (nie winna jak na normalnych wystawach) soków ekologicznych z pokrzyw, czy innego zielonego świństwa.
Drugi kolega, Brazylijczyk o ciemnym kolorze skóry, właśnie opatrywał poparzenie małego szczeniaka, który trafił w ręce wyjątkowo niezdarnego dziecka.
Federico był więc skazany przeznaczony, powitać nowego podopiecznego w ich klinice. A mówią, że los nie zna się na żartach.
W życiu widział wiele ładnych dziewczyn i ta choć nieprzeciętna, nie wmurowała go w ziemie. To nie był typ modelki. Raczej jej przeciwieństwo. Drobna brunetka, która nie przekroczyła stu sześćdziesięciu centymetrów. Zadarty nosek oznaczyło kilka piegów, reszta wyglądała na ukrytą pod tymi maziami, które dziewczyny (nawet ładne) uwielbiały w siebie wcierać. Włosy spięła w wysoki kucyk, gdzie kilka pasemek uwolniło tworząc cierniową koronę w okół jej zaróżowionych policzków.
- Hej, czym mogę służyć? - Zrezygnował z oficjalnego tonu - była w jego wieku, może rok, dwa młodsza. Z olśniewającym uśmiechem zauważył, że się speszyła. Działał na nią.
- Ja... - Przygryzła dolną wargę, chcąc zatrzymać słowa. - Chciałam zapytać się o zabieg sterylizacji dla kota. Parę dni temu znalazłam go na ulicy i... Ogólnie też przydałoby się go zaczepić i obejrzeć. Nie jest w jakimś tragicznym stanie, ale wolałabym się upewnić, że... - Nie odwracał od niej zaciekawionego spojrzenia. - ...z nim wszystko w porządku.
- Jasne. Gdzie masz naszego bohatera?
- Zostawiłam go w samochodzie, nie wiedziałam czy macie jeszcze otwarte.
- Świetnie, zabiorę jakiś transporter i pójdę z tobą. - Zniknął na kilka sekund, żeby wrócić z szarą, niepozorną klatką. Wskazał ręką na drzwi, karząc jej iść przodem.
- Nie przedstawiłam się. Lara.
 L a r a.
 Zapamiętaj tę imię Federico. Los nie raz będzie ci nim machać przed twarzą, niszcząc grzywkę.



Czas i miejsce trwają w swojej żałosności.

I jak to jest być tak szczęśliwym, że nawet słońce nie jest w stanie cię oślepić? To jedno, prawdzie słońce; centrum twojego wszechświata klęka tuż obok twojego spojrzenia. Patrzy, rozumiejąc więcej niż ty. Patrzy tak, jakby siedem miliardów ludzi rozpłynęło się we mgle, a ty - jedyna, niepowtarzalna - mogłabyś sprawić, że nie liczy się żadne uderzenie serca oprócz waszych. Bo żadne, nigdy, nie biło w słodkiej melodii kolorowych uczuć. 

Obudziła się zamroczona. Popołudniowa drzemka w jej wykonaniu była rzadkością porównywalną do Leny w złym humorze. Ale jak zawsze, rzeczy mało prawdopodobne - wytrąciły ją z równowagi. Musiała położyć się choć na godzinę, bo wieczorne (właściwie nocne, ale artyści żyli według własnego zegarka) rozmyślania z minut przeciągały się do godzin. Bezsenność wróciła z wakacji, a i głowa dzisiejszego popołudnia zdawała się utrudniać jej życie paskudną migreną. Odpłynęła w sen, aby znaleźć trochę ukojenia w ramionach błogiej nieświadomości, ale sny, sen, koszmar, zakręcił się jak sprężyna i odbijał interesujące obrazy rzeczywistości. Kiedy się obudziła, czuła stróżę potu na plecach - namacalny dowód, że jej lęki znalazły ją nawet w bezpiecznym miejscu. Do łazienki poszła z przyzwyczajenia. Pierwsza czynność każdego poranka, po otwarciu oczy, wyjątkowo znalazła zastosowanie już teraz. Nie chciało jej się patrzeć na odbicie, które tak jak myślała, wyglądało mniej więcej tak jak się czuła. Niewyraźne, roztrzęsione ślady strachu. Zimna woda na policzkach, uspokoiła trochę ich czerwony kolor, ale ani myślała analizować sytuacje, która im bardziej się oddalała, tym bardziej absurdalna była.
I nawet jego oczy, tuż przed nią nie mogłaby jej przekonać, że jest inaczej. (Co z kolei już tak absurdalne nie było, skoro nie dość, że mówił tym samym językiem, to jeszcze mieszkał w tym samym mieście.)
- Natalia! Chcesz kawy?!
Lena wiedziała, że zdaniem brunetki to kakao potrafiło naprawić ociężałą wizję wszechświata, i kto wie, może gdyby wielcy, światowi przywódcy wspólnie je pili ograniczyliby komiczną wręcz ilość wojen do minimum. Ale aktualnie wyglądała jakby jedną z nich miała właśnie za sobą, więc udowadnianie akurat tej tezy musiały poczekać na lepsze godziny.
- Kakao, siostro!
- Za późno, wyszłam z kuchni. - I teraz stała w drzwiach łazienki z niebieskim kubkiem z napisem "najmądrzejsza blądynka świata". Skromny, zabawny prezent od Natalii, z którego cała rodzina śmiała się do tej pory.
- Dzięki - burknęła.
- Wyglądasz strasznie, Natalia.
- Uwielbiam twoje komplementy, są dużo oryginalniejsze niż twoja twarz.
- Auć. - Zmarszczyła nos. - Chyba jednak dostaniesz kakao.
- Ale?
- Ale...? - Wyglądała na autentycznie zdenerwowaną. - Dziś bez haczyków - oznajmiła.
- Oczywiście, a ja w przyszłym tygodniu przejmuje włoski tron.
- Natalia, wiem, że jesteś inteligentna, ale we Włoszech nie... - Angie wyłoniła się z korytarza, który prowadził z części sypialnej domu. - To był tylko żart, prawda?
- Owszem - potwierdziła Lena. - Angie też chcesz kakao?
- Lena, kochanie, przyznaj się co chcesz zrobić Natce. - Narzeczona ojca z udawanym oburzeniem założyła ręce na biodra i krzywym spojrzeniem oceniła sytuacje. Brunetka wyglądała jakby właśnie przedzierała się przez kolczasty mur i mały huragan. Jej kruczoczarne włosy - o ile to możliwe - były splątane bardziej niż zwykle, a wzrok uciekał nerwowo po zakamarkach jej twarzy.
- Absolutnie, bezapelacyjnie, kompletnie, totalnie, naprawdę nic.
- W takim razie zgoda. - Natalia nadal nie odeszła od łazienkowego lustra i próbowała zrozumieć przerażone odbicie jej ciemnych oczu.
- Chcesz pogadać? - Kiedy młodsza z sióstr zniknęła tanecznym krokiem (typowy dla niej nieodpowiedni do sytuacji entuzjazm), blondynka zmartwionym głosem wydusiła pytanie. Naty, jakby myślami tysiąc lat za nią, obróciła się z trudem.
- Muszę. Tak myślę. - I zniknęła na dole, zanim szum koszmaru musnął oczy Angie.

- Poznała kogoś - zapiszczała Lena, stojąc w otwartych drzwiach lodówki. Komiczny wygląd jej kolorowego tyłka (szorty w tęczę zawsze potrafiły rozbawić), dodawał błahości słowom. Poszukiwania mleka nadal trwały, kiedy Angie spojrzeniem zadała Natalii pytanie.
- Nie kogoś, ma na imię Leon. - Stanęła na palcach, żeby z górnej szafki wyjąć kubek z Myszką Miki, jej idolce sprzed szesnastu lat. Podniecenie Leny, całą sytuacją niemal zmaterializowało się w kuchni. Jedynym osobnikiem płci brzydkiej, niezwiązanym z ich rodziną, o którym kiedykolwiek rozmawiały był Diego ( i kilku aktorów, bo bez seriali ich życie byłoby odrobinę nudne, tym bardziej jeżeli nie mogłyby kłócić się między innymi o słynę "A" z Pretty Little liares - na razie wszystkie ich strzały były chybione). Ciekawa odmiana.
- I jaki jest? - dopytywała się macocha.
- Gorący. - Lena w końcu wyłowiła głowę z lodówki. Triumfalny uśmiech i satysfakcja z mlekiem w ręce przyprawiły Natalie o ogromny uśmiech. - Widzisz, a, ona nawet jak o nim myśli ma ogromnego banana na twarzy.
Nie poprawiła jej błędnych wniosków, bo nie było sensu. Gdyby zorganizowano zawody na upartość, Lena wygrałaby z każdym osłem.
- Czekaj, czy wy mówicie o tym nowym uczniu Studio?
W spokojnej ciszy było słychać nieśmiałe "tak". Czyli Leon przestał być anonimowym, gorącym znajomym Natalii. Świetnie.
- Nie wiem, z czego się tak cieszycie. To tylko kolega. I nim pozostanie.
- Powinnaś pożyczyć trochę optymizmu od siostry.
- Może jeszcze te śmieszne gacie? - Lena stuknęła ją biodrem. Naty zatoczyła się trochę na blat, coraz bardziej wytrącona z równowagi. Wiedziała do czego zmierza ta rozmowa.
- Natalia, posłuchaj, przecież...
- Nie, Angie. Nie będę tego słuchać. Nawet jeżeli on lubiłby mnie bardziej niż teraz, to co mam mu powiedzieć? Hej, Leon nie dotykaj mnie, bo kiedy miałam szesnaście lat jakiś palant zgwałcił mnie i pobił do nieprzytomności. Jakby tego mało okazało się, że jestem w ciąży, a mój synek zmarł kiedy miał dziesięć miesięcy? Tak? Mam po prostu to przed nim przyznać?
- Natalia...
- Po moim pieprzonym trupie.
- Siostrzyczko, może napijesz się...
- Milcz. - I wyszła. Tupała nogami wściekła na rzeczywistość i prawdę, bo akurat jej nie mogła zmienić.
Coś podpowiadało jej, że trzeba wziąć się w garść i zrozumieć, że miłość to coś więcej. To pragnienie, potrzeba, radość. Akceptacja. To cały skarbiec uczuć do odkrycia. Schowany zbyt głęboko przed Natalią.
Ale dziś nikt nie miał siły tłumaczyć jej, że jeżeli tylko miała taką ochotę, wydrążyłaby drogę do piekła. Odkopanie skrzyni skarbów było dziecinną zabawą dla jej upartego charakteru. 



I nadal tam.

Świat i pogoda lubiły zniekształcać jego lustrzane odbicie. Parszywy humor odbijał się na dworze w słoneczny dzień i bezchmurne niebo. Szum wiatru bardziej przypominał kipiący śmiech niż delikatnie orzeźwienie. Nosiło go. Bezruch był wymyślną torturą, a miękki fotel w salonie klatką, która zamiast zamków trzymała go wygodnymi poduszkami. I to cholerne słońce, które przebijało się przez cieniutkie zasłony, wciąć śmiało się rozpaczliwie.

- Gdybyś miała siostrę, a Maxi się z nią spotykał, byłabyś bardzo zła?
- Czy to jakaś aluzja do ciebie, Leny i Natalii? - Nie odwróciwszy wzroku z telewizora, położyła nogi na stoliku. Nic szczególnego nie leciało, a ona potrzebowała jakoś rozproszyć uwagę. Maraton filmowy był jak znalazł. Unikał odpowiedzi. - Ten wasz trójkącik zawsze wydawał mi się dziwny. - Westchnął zrezygnowany. - Och przestań, mazgaju, tylko sobie żartuje.
- Ty sobie nie żartujesz. - Wstał w wygodnego siedzenia i zajął miejsce obok bratowej. - Co ci jest? Chodzi o tą waszą kłótnie?
- To nie była kłótnia.
- Ale nie wrócił od czwartej do domu.
- Musi po prostu przetrawić informacje. - Rozłożył ramiona na oparciu kanapy, jedno znalazło się tuż za blondynką. Skorzystała z okazji i wtuliła się w niego, chłonąc przyjemne ciepłe i starając się ogrzać zimne słowa.
- Oznajmiłaś mu, że chcesz mieć dziecko. Teraz będzie potrzebował przestrzeni, wiesz o tym. - Zresztą, to facet - dodał w myślach.
- Jestem jego żoną, powinien potrzebować mnie.
- Jakby nie robił tego, przez cały czas. - Prychnęła. - On cię przecież kocha.
- Jakbym nie wiedziała.
- To o co chodzi?
- Myślisz, że stworzymy normalną rodzinę?
- Oczywiście. - Pewność w jego głosie orzeźwiła jej nerwy.
- Przepraszam, nie powinnam zwalać tego, na ciebie. Powinieneś mieć własne problemy.
- Mam.
- No tak, przepraszam. Wiesz był kiedyś taki mądry człowiek, który powiedziała, że jeżeli zastanawiasz się czy wciąć kogoś kochasz, przestałeś go już kochać na zawsze.
- To nie tak - oznajmił z prostotą. - Ja nie zastanawiam się, czy jeszcze ją kocham, ale czy w ogóle darzę ją takim uczuciem.
- Przecież już jej to wyznałeś.
- Ludmiła, chodzi o to, że ja ją uwielbiam, naprawdę. - Zabrzmiało jakby usilnie wpędzał się w poczucie winy. - Jest słodka, zabawna, śliczna. To moje idealne przeciwieństwo, a jej oczy... Można w nich utonąć, a mi szczerze się to podoba.
- Zdradzę ci pewien sekret, okej?
- Kocham tajemnice. Najlepiej wyciągnięte spod łóżka przez sprzątaczkę. - Wydął wargi, sprawiając, że wyglądał prawie jak wybotoksowana laleczka. Omal nie wybuchnęli śmiechem. 
- Tajemnice, Diego. Nie streszczenie odcinka, tasiemca Leny. - Przewrócił oczami i spokojnie czekał na kontynuacje. Wydawało mu się, że Lu nagle zmalała, jej siła rozproszyła się w powietrzu, a przed nim znalazła się zagubiona nastolatka. Niespotykane zjawisko. - W oczach nie ma nic wyjątkowego. Chyba, że zakochałeś się w jakiś konkretnych. Przykład ty i mój mąż kretyn. Są identyczne, ale kiedy patrze w twoje widzę po prostu brąz. Kiedy spoglądam w niego, mam przed sobą obietnice. Życia, szczęścia, nadziei, miłości... Wszystkiego, czego tak naprawdę nigdy nie spodziewałam się dostać, a on położył mi to przed nosem. Rozumiesz?
- Powiedzmy.
- Zrobimy tak. Co widzisz w oczach Natalii, a co Leny?
I nagle świat znowu stał się oczywisty.
- Zanim zapomnę, mamy zaproszenie na wigilę od Corderów.
- Serio? - Jej niezadowolony jęk był słodkim ukoronowaniem ciężkiej rozmowy.



Byłam krok od usunięcia tego i napisania jeszcze raz, ale zdecydowanie czekacie zbyt długo. ;___;
Wybaczcie i w ogóle, no. Ostatnio nie mam weny tutaj. I ech, to zdecydowanie widać. Nieistotne, nie zwracajcie uwagi, ja tylko sobie pomarudzę. nanannana
I jak zwykle - jakby były jakieś błędy, krzyczcie.
Kocham Was (zwłaszcza, za to, że pomimo tej beznadziei nadal to czytacie <3).

sobota, 24 stycznia 2015

07. Can you save me?

 Aniołą, które skaczą razem ze mną i uczą mnie latać.

 Grudzień.
 Czwartek, popołudnie, Buenos Aires. 

Czyste, błękitne niebo spokojnie płynęło bez ruchu. Park tonął z żółtym blasku ciepłego słońca. Typowym żółtym. Natalia czekała na złote przyprószenie zimnych, lodowych promieni. 
Pomyślała, że kiedy wróci do domu namaluje je w odcieniu szafiru. Wyglądało spokojnie. 
Ona miała ochotę te opanowanie zmącić. Niby dlaczego bałagan, mnóstwo nowych plam (i tak nikt nie rozróżnia ich od tych starych, na których rychłe znikniecie było za późno - zakorzeniły się w drewnianej podłodze, wysłużonej szafie, a nawet biało-brudnym suficie) i kilkanaście machnięć pędzla, nie mogły tego dokonać?

Czekanie na śnieg, powiedziała pod nosem, tutaj, w Grudniu, jest jak szukanie szczęścia - bez sensu, bo przecież nawet w książkach (a w książkach są same mądre rzeczy, chyba, że jak Lena zanurzasz się w Pięćdziesięciu twarzach Greya) zawsze mają racje, więc podczas gdy ona szukała białego puchu, inni, mniej ogarnięci ludzie ruszali, wypatrując iskierki uczucia, które chcieli rozniecić w wielkie ognisko. Wielgachny punkt światła; światełko w tunelu; iskrę. Czy coś. Nie zależało jej na zrozumieniu tych całych romantycznych uniesień, które w większości wyglądały jak wyciągnięte z amerykańskich filmów.
On ładna, on przystojny. Buch! Witaj uczucie na całe życie. Jak się miewasz? Tylko pamiętaj, gdzieś pod koniec musisz zrobić jakiś dramatyczny zwrot akcji. O! Niech moja dziewczyna dowie się, że jest zakładem, dzięki któremu można wygrać paczkę papierosów i najważniejsze - wieczny szacunek kolegów, których za rok, dwa, pięć nie rozpozna na ulicy. Ale przecież o n a wszystko wybaczy, prawda? Przepraszam (wypowiedziane głosem zachrypniętym od łez - faceci nie płaczą), kwiaty (czerwone róże, ogromny bukiet) i mina zbitego szczeniaka (zerwałam z psiakiem, jak mogłam?) zawsze załatwi wszystko. Na koniec pocałunek w deszczu. Koniecznie! Publika musi wytrzeć ostatnie łzy, bo w gruncie rzeczy zawsze zatrzymujemy się na I żyli długo i szczęśliwe... Trzy ostatnie kropki są największym niedopowiedzeniem wszechczasów. Ale tych kropek nikt nie widzi, więc wszystko jest w porządku. Jak leniwa, wiosenna rzeczka, która zimą zalewa miasto.
Przecież jest okej.
Miłość. Wszyscy. Wszędzie. Szukają miłości. Jakby miała być czymś w rodzaju wyprzedaży w supermarkecie albo kolorem trawy na wiosnę. Dostępna dla każdego po przystępnej cenie, bo tak ją traktują. Jak bibelot produkowany masowo. Wszyscy jej, oczywiście, potrzebują. Jest tlenem nad Pekinem; lekarstwem na raka; słońcem nad ziemią; wodą w Afryce; ściągą na matmie.Wybawieniem.
Księżniczki szukały książąt, żaby laleczek, optymiści słoneczek, pesymiści ucieczki, realiści zadowalali się kawą - prawdziwi geniusze, rozumiejący starą, najprawdziwszą prawdę.  
Pulvis es et in pulverem reverteris.*
Kto będzie pamiętał o tańczącej na wietrze kupce prochu?
Natalia miała więcej szczęścia, ale to były tylko jej własne statystki. Po co psuć sobie poczucie, że matematyka jednak nie została stworzona przez szatana, jakimś bzdurnymi opiniami innych ludzi? Może w dodatku hippisów?
Była rozsądną, młodą kobietą, znającą ziemię po której kroczy. Drogę przed sobą widziała wyraźnie, z zakrętami i tę trochę bardziej prostą jak czarna, jeszcze skwiercząca autostrada.
Nie do końca rozumiała myśli, które rozbiegały się po jej zmęczonej głowie. Wiele rzeczy zlewało się w jedno - jak lista zakupów, przepis na szarlotkę i godzina spotkania z Diego - inne rozpływały się we mgle.
Okazuje się, że jedna rozmowa potrafi zamącić człowiekowi w głowie. A mówią, że jeden człowiek nie jest w stanie wywrócić wszechświata.
- Spóźniłaś się.
- Przepraszam? - wyćwierkotała. - Kupię ci karmelowy popcorn. I żelki - dodała szybko, widząc, że karta przetargowa musi być nie do przebicia.
- Kwaśne?
- Kwaśne wężyki.
- Wróciłaś do łask, moja droga przyjaciółko.
- Najlepsza.
- To też. - Z wyśmienitymi humorami, raźnym krokiem ruszyli do wejścia, rozdzielając się tuż za drzwiami. Diego jak zwykle pewny siebie, równym krokiem pantery poszedł po bilety. Parę dziewczyn posłało mu zachwycone uśmiechy. Te z kompletnym brakiem poczucia własnej wartości przypatrywały mu się raczej z ukrycia. Przypominały drapieżnika (może jaguara?), który czaił się na pełnowartościowy posiłek (tapira). Ta trzecia grupa (zajętych przez inne ciacha albo tych trochę mniej urodziwych) widziała w nim okaz niezwykle rzadkiej papugi, odwracając się, kiedy przechodził obok.
I tak oto teoria o dżungli w mieście po raz kolejny została udowodniona.
Natalia poszła po przekąski. Niezdrowe, pełne cukrów, tłuszczów, kalorii. Mniam.
Na brunetce też można było zatrzymać wzrok. Może nie należała do wysokich jak żyrafa, jej nogi nie sięgały nieba, ale miała ładną, szczupłą figurę. Włosy, jak zwykle, zachowywały się jakby wyciągnięto je z pralki - sięgająca ramion burza, ciemnych kruczoczarnych loków. Truskawkowe usta układały się w absurdalnie wesoły uśmiech, jakby świat był kolorową bańką pełna jednorożców.
Była jedną z tych dziewczyn, na które patrzysz i myślisz sobie szybciej niż jesteś w stanie to powstrzymać: "Z nią można byłoby budzić się w burzowy poranek i zdać sobie sprawę, że to tylko deszcz. Tylko."
Owszem sprawiała wrażenie takiej dziewczyny.
Ale tak samo jak ślepemu nie powinno zabierać muzyki, niektórych myśli nie można zekranizować.
- Dziękuję - powiedziała do mocno wkurzonego sprzedawcy, nastolatka. Dwa, może trzy lata młodszego od niej, który marzył, że w tym wieku właśnie będzie zarabiał swój drugi milion ze sprzedaży płyt. Rozgoryczenie oślepiało bardziej niż słońce na plaży. Miły uśmiech był okularami przeciwsłonecznymi.
- Masz już wszystko? - Skinęła głową, zarzucając Diego popcornem. - Świetnie, a teraz grzecznie powiesz mi co, to za tajemne schadzki z tym nowym.
- Skąd...?
- Po prostu wiem, Nata. Wyżalisz się mi czy swojej siostrze? - Miał mały problem ze słomką, Naty wyrwała mu ją wkurzona i sama się tym zajęła. Faceci do niektórych rzeczy się zwyczajnie nie nadają. Diego nigdy nie potrafił wypakować jednej, głupiej słomki. I - co smutniejsze - nigdy się nie nauczy.
- Nie ma o czym mówić.
- Jest.
- Nie ma, Diego! Skończ - syknęła. - Pogadam z Leną, jeżeli tak ci na tym zależy.
- Nie powinnaś robić ze mnie tego złego, Natka. Wiesz, że jesteś dla mnie jak skarb. A...
- ...skarby się zakopuje. Wiem.
- Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa. I ty i Lena. 
- To też wiem.
- W takim razie, okej, skoro jesteś taaaka wszechwiedząca. Idziemy, panie przodem.
- Nie udawaj dżentelmena.
- Ranisz.
- Zawsze, Diego.
Zawsze.



Zostańmy jeszcze w tym mieście.

Powietrze przerzedzone słodkim zapachem świąt, usychało dość szybko na zielonej ziemi. Brak śniegu stopniowo przestał mu przeszkadzać. Wiele razy mieszkał w miejscach, gdzie ludzie funkcjonowali na odwrót i zamiast zielonych choinek ubierali palmy, a w zastępstwie za bałwany rzeźbili zamki z piasku. Irytujące, ale do przyzwyczajenia. Jak wieczne kolejki po kawę w Starbucks. Smakuje jak niebo, ale najpierw trzeba postać trochę w piekle.

- Wróciłem.
W życiu nie pomyślał, że cisza może być tak głośna. Szaro-trupie lampy w kuchni, niebieskie żyrandole w przedpokoju i złoty kinkiet w górnym korytarzu odpoczywały. Zdążył dojrzeć to przez okna, kiedy próbował przedostać się przez bramę. Najstarszy element całej nieruchomości. Ciężkie metalowe pręty w stylu lat osiemdziesiątych skrzypiały jak wyjęte prosto z taniego horroru, na którego końcu to ta wkurzająca blondynka przeżywa.
Cisza. Za ciszą ciszą. W ciszy, obok ciszy. Za ciszą. Przed ciszy i po ciszy.
Powoli pełzł ten moment dnia, kiedy komputer hałasował jak startujący odrzutowiec i drzwi od łazienki zachowywały się jakby ktoś miał wyrwać je z zawiasów. Powoli. Wręcz ociężale. Zostało jeszcze kilka godzin tortur w samotności z własnymi cieniami i oddechem.
A potem noc otuli go jak ciepły koc i będzie mógł rozmyślać dalej na ile sposobów może zmarnować okazje, przypalić budyń (o nie!) i dokończyć obraz w salonie.
Najpierw jednak trzeba wyrazić wszystkie pokręcone i zakręcone uczucia, więc usiadł w rozmemłanych ciuchach, które odpoczywały na podłodze dobre kilka dni. Ołówek w dłoń i zaczynamy czary.
Aż sen zakradł się na paluszkach i szepnął mu na ucho parę uroczych słów. Podał się im bez reszty.
 - Co robisz, Leon? - Daniel stanął nad synem, opierając ręce na biodrach w geście cichej dezaprobaty. Garnitur zniknął w czeluściach łazienki, więc ze stoickim spokojem i zmęczoną twarzą, ubrał się w stare, wynoszone dresy. Najwygodniejszą (po kocyku z dzieciństwa) rzecz na święcie. Przystojna twarz z mocno zarysowaną szczęką i jasnymi oczami (mała Violetta często mówiła, że są tak kryształowo niebieskie z miłości; że miłość to wcale nie jest krwista czerwień tylko, blask kryształów - cokolwiek to miało znaczyć) starała się wychwycić szczegóły. Leon, sam, oparty głową o róg łóżka, jeszcze zamroczony snem
- Znasz ją? - Biała, pognieciona już kartka na jego kolanach w milionie odcieni szarości wyrysowała ładną twarz i okrągłe oczy, melancholijną postawę i nieufne spojrzenie.
- Owszem.
- Jak ma na imię?
- Natalia.
- Ładnie.
Zaśmiał się gorzko.
- Moja osobista kłoda pod nogami, przecież musi ładnie się nazywać.
- Farba przenikła ci do mózgu, synu?
- Nie tato. Po prostu mam wrażenie, że się w niej zakocham.
- Jeżeli już tego nie zrobiłeś - westchnął. - Na ciebie też musiała przyjść kolej. Pozostaje mi życzyć ci powodzenia. - Podrapał się po nosie, a ręce schował do kieszeni. Może chciał schować trochę słów na później. - Tylko uważaj, nie ma tutaj twoje siostry, żeby posklejała ci serce od nowa. Czas nauczyć się żyć, Leoniasty. Poza tym, jest też czas na sen. Do łóżka - powiedział jakby od niechcenia, bo tego oczekiwałby Cristóbal, który chyba utopił się w łazience pod prysznicem. Odwrócił się, z idealnym poczuciem czasu. I ani nie zgaszając światła, ani nie zamykając drzwi, zostawił go samego ze sobą.
Walka z demonami czasem polega na samodzielności.
- Pomógłbym ci, ale niestety kobiety to nie moja bajka.
Nie wiedział, kiedy dokładnie Daniel tak się do niego odezwał, ale zdanie krążyła i krążyło mu po głowie, zakładając łańcuch. Kobiety to niczyja bajka. To jest koszmar, połączony z horrorem i przebrany za klauna.


Wciąż Buenos Aires.

Bo czasem trafia się miłość zmienną jak pogoda. Słońce nagle zamienia się w tornado, a letni dzień w zaśnieżoną noc. Wiatr zmienia swój kierunek, dusząc cię zapachem kwiatów. Dym robi się przecież niemodny. Zielone liście, zamienione w stal idealnie przecięłyby twoją cienką jak papier skórę - z czystej ciekawości. Kolor prawdziwej krwi był skrywaną przed nimi słodką tajemnicą. I nawet biała, niepozorna chmurka, miękka zupełnie jak królicze futro, może strzelić stalowosrebrnym piorunem.
Ale czy słońce razi w oczy, czy toniesz w kałużach jej serce nadal należy do ciebie.

Miała ciężki dzień. Wyczuł to po zapachu kawy, proporcjonalnym do jej nastroju. Im gorszy był, tym więcej litrów płynu przelewało się przez jej gardło. Typowa substancja uspokajająca. Czyli uzależnienie, nie zamydlajmy sobie oczu łagodniejszymi określeniami. 
Trochę większe sińce pod oczami i usta zaciśnięte w kreskę - były trochę gorszym znakiem. Typowe oznaki przemęczenia. Dostrzegł jednak (gdyby można było narysować w tym momencie jego ulgę byłaby porównywalna do wysokości Mount Blanc.) jakieś pozostałości makijażu, oznaka, że jednak nie jest tak źle. Ludmiła nie potrafiła ślęczeć przed lustrem jeżeli uważała, że dzień nie jest tego wart. A takie wypadki przypadały w czasie przed wojennym, w trakcie i po. I reszcie paskudnych dat. 
Maxi, za to, siedział jak król na kuchennym blacie i właśnie kończył jeść jabłko. Czerwone jak jego koszulką z logo zespoły, o którym nikt nigdy nie słyszał. Jakaś przedpotopowa garażówka z czasów liceum.
- Możesz mi przypomnieć, dlaczego zostałam przedszkolanką? - Rzuciła torbę na podłogę, nie zwracając uwagi na pełne protestów jęki kluczy i papierów. Stanęła przed nim z miną pogromcy dzieci i wtuliła się w jego misiowato-wysportowane ciało. Odetchnęła głęboko i wyczuła charakterystyczną o tej godzinę woń waniliowego żelu pod prysznic, który rzekomo należał do Ludmiły. Maxi po próbach w teatrze zawsze brał kąpiel w jej ulubionych płynach, pomimo jej protestów i zapewnieniach brata, że pachnie jak baba. (Choć na usta cisnęło mu się słowo "babcia" wiedział, że groźnie byłoby go użyć w towarzystwie blondynki. Tylko, że na niej ten delikatny zapach był słodkim dopełnieniem, u Maxiego cholernie dziwną mieszanką.)
- Bo nie dostałaś się do szkoły tanecznej? - Badał grunt i od razu wpadł w bagno, po pas.
- Maxi, do cholery, nie każdy może być tak popieprzenie dobry jak ty! - Och, więc zmiana taktyki.
- I kochasz dzieci, pamiętasz? Uwielbiasz słuchać, kiedy lowel zamienia się w rower, a zaba w żabę. I kiedy rzucają się na ciebie, żeby pokazać rysunek i krzyknąć, że Clara znowu ucięła włosy jakiemuś chłopcu i...
- Dobra, wystarczy - warknęła. - Wygrałeś. Nadal kocham tą pracę.
- Niech ktoś ci tylko powie, że twój mąż nie jest najwspanialszy na świecie.
- Bo nie jest.
- Nie?
- Nie. Jest mój i to mi wystarcza w stu procentach. A nawet w stu jedenastu.
- Czy ty ze mną flirtujesz? - Odsunęła się na kilka centymetrów. Zbyt daleko, żeby widzieć coś poza jego oczami. Zbyt blisko, żeby oderwać się dalej. Przyjemnie gorzkie przyciąganie, dwóch ciał niebieskich o zapachu kawy i wanilii - lubiła tak o nich myśleć.
- Może.
- Nie zrobię ci kawy. Dzisiaj i tak za dużo wypiłaś. Jesteś gorzka, kiedy cię całuje.
- Jakoś to ci nie przeszkadza, kiedy nie możesz odczepić ode mnie rąk. - Wydęła wargi, w "ten sposób". Ten, za którym Maxi przepadał. Wręcz szalał i ledwo, ledwo potrafił zachowywać dzielącą ich odległość (kilometry), żeby nie zatrzymać się po drugiej stronie (bezpiecznej przystani).
Błyszczyk lśnił na ustach jak drobinki szkła.
Samokontrola przede wszystkim, brawo. Maxi, brawo.
- Ech, Ludmiła, czy ty kiedykolwiek całować kogoś z twoimi ustami?
- W ten kretyński sposób próbujesz mnie zapytać, czy miałam kiedyś jakąś przygodę z dziewczyną?
- A miałaś?
- Maximiliano. Kawa. Teraz. Natychmiast. Już.
- Bo?
- Bo cię ładnie proszę. - Zatrzepotała rzęsami w "ten sposób".
- Rozkazujesz, nie prosisz. - Cmoknął ją przelotnie w usta, wcale nie zamierzając zatracać się w tym ciepłym uczuciu. To przez przypadek krótki pocałunek zamienił się w intymny taniec języków, do którego kroki znali tylko oni. Prywatna muzyka wspinała się coraz wyżej i wyżej, żeby zagłuszyć nierówne, wymieszane oddechy.
Maxi trochę ślamazarnie zeskoczył z blatu. Tak, że stali na równym poziomie. Nie należał do wysokich facetów, ale Ludmiła nie rozpaczała. Była fanką rozciągniętych, wydeptanych trampek. Jedyna para szpilek , jaka kiedyś tam znalazła się w jej szafie (bo taka moda) skończyła kiedyś na górze śmieci, kiedy robili porządki w szafach. Wielkie wietrzenie magazynów.
- Przestań mnie rozpraszać - Złapała go za ramiona i odsunęła, niespecjalnie daleko. Wciąż z szybkością rozwścieczonej żmij ze spokojem mógł ją napaść. I zrobił to - łapiąc ją za dolną wargę i kusząc z pozytywnym skutkiem.
Była jego żoną, kto mu zabroni?
- Maxi. Naprawdę. Musimy. Porozmawiać - wyszeptała między kolejnymi atakami bruneta.
- Okej. - Odsunął się tym razem na poważną odległość. Nastroszył piórka jak gniewna damulka. - O czym?
- Ja wiem, że rozmawialiśmy. Wiem, że chciałeś z tym poczekać i w gruncie rzeczy się do tego nie nadajesz, co jest perfidnym kłamstwem, ale... - Widziała jak z jego twarzy kolory schodzą jakby zmywała je ogromna fala - nagły przypływ i odpływ. Nie ze złości, gniewu. Tylko strachu. Tego irracjonalnego strachu, przez którego  jej mąż zamiast być stuprocentowym mężczyzną, znowu stawał się bezbronnym nastolatkiem. Razem z całym strachem, który nadal kwitnie w nim jak chwasty. - Maxi tylko się nie złość, proszę. Pomyślałam, że... Ja... Po prostu... Chciałabym adoptować dziecko. Moglibyśmy stworzyć jedną wielką rodzinę. Normalną, jak zawsze tego chcieliśmy.
Dziwne.
Jedno z zdanie zawisło między dwojgiem ludzi, zatrzymane w powietrzu na sznureczkach niewypowiedzianych słów. I mogą sobie tak dyndać całą wieczność i jeden dzień dłużej, bo nie powie się tego, co zadziała jak nożyczki.
Po prostu. Bez żadnej filozofii, przemilczy się najważniejsze.



Czwartek, wieczór, Madryt.
 
Niby padało, a niby nie. Słońce jakoś wisiało na niebie, ale oddawało niepokojące wrażenie, że zaraz spadnie Hiszpanom na głowę. Przy okazji też na resztę ziemi i prawdopodobnie na pewno ją zgniecie, ale domysły to tylko niczym niepoparte teorię. Nawet fizyką.
Niebo ni to niebieskie, ni to szare. I gdzieś jeszcze bezpańsko poniewierał się pomarańcz. Jego beztroska barwa szeleściła suchymi, jesiennymi liśćmi. Jakby pomyliła pory roku, trochę koloryzując miesiące. 

Lodówka, nie licząc światła, promieniała czystą, białą pustką. Z tej optymistyczniejszej perspektywy po prostu było tam czysto i żadne popsute jogurty i mleko, nie burzą harmonii sztuki nowoczesnej. W gruncie rzeczy Violetta po prostu zapomniała zrobić zakupy, przejęta nowym planem na przyszłość. Nie do końca nowym, ale też nie używanym. Nie zamierzała ani zmienić płci, ani zamieszkać w dziczy. Wyprowadzka nie była wprawdzie tak szalonym pomysłem, jak zmiana kierunku studiów w ostatnim roku nauki, ale wszystko i tak kręciło się jak tornado. W każdym bądź razie, decyzja została podjęta, wnioski przyjęte, bilet kupiony i kartony stały gotowe do zabrania jej rzeczy.
Idealnie.
W tle brakowało tylko tandetnej muzyki z radia, porozrzucanych kartonów po pizzy i chińszczyzny, trochę butelek wody (nienawidziła coli) i gór śmieci, stworzonych z jej skarbów.
Zaraz. Wszystko pasuje.
Roztrzęsionymi z radości rękami, tańczyła i zapełniała coraz więcej pudeł. Sukienki wlatywały z wdziękiem, a książki pozostawiały po sobie nieprzyjemny huk, unoszący się jak pył. Piosenkarka z radia zrzędziła coś trudnej, nieodwzajemnionej miłości. Jak zwykle. Cała ta prezentacja wyjątkowo smutnych melodii i słów nudziła ją. Świat jest pełen kolorów, magi i tajemnic. Pełen ciastek i budyniu, którego Leon nigdy nie potrafi zrobić dobrze. Skrywa pocałunki w deszczu i łzy zachwytu. Tonie w melodiach ciszy i łoskocie słów.
Jest zwyczajnie piękny.
Wszyscy, którzy tworzą muzykę zachowują się jakby siedem miliardów ludzi miało depresje.
Zmieniła stacje, na coś pełnego energii, jakiej potrzebowała. Dalej wirując wśród bałaganu, omijając przeszkody zdała sobie sprawę, że szczęście przychodzi jak trzęsienie ziemi. Dzień Dobry! I już jest, żeby potem ulotnić się szybciej niż ptaki jesienią. Ostatni piruet i zasłużony odpoczynek.
Wyobrażając sobie minę Leona, kiedy zastanie ją w drzwiach, postanowiła, że ciastka czekoladowe zostaną jej nowymi przyjaciółmi.
I tak o to, rozpoczyna się nowy etap w życiu Violetty z nowymi czekoladowymi znajomościami.


*Z prochu powstałeś w proch się obrócisz.

Bry!
Przybywam z prawie 3000 słów. Brawo. Chciałabym powiedzieć Wam coś błyskotliwego, ale padam na twarz. Klawiatura taka wygodna. O je. <3
Także zamilknę, enjoy.
Branoc.
<3
PS. Te aniołki, to są te kochane ludzie, które są tutaj zawsze ze mną. Dziękuję. 
PS.2 Błędy sprawdzałam, ale wiecie jak to jest. Powieki mi się zlepiają i do tego ta moja paskudna wada. Wszelki literówki możecie mi wytknąć. :)