wtorek, 26 sierpnia 2014

02. To­mor­row

Jutro.

Listopad. 
Poniedziałek, przedpołudnie, Madryt. 

Tutaj nawet jesienią wchłaniała słodką woń słońca. Może i było ciężko przez chłodniejsze podmuchu jesienno-zimowego wiatru, ale jej miłość do ciepła skutecznie niwelowała poczucie zbliżającej się zimy. I świąt. Nie patrząc już nawet na znajome uliczki miasta, gnała przed siebie. Wciąż i wciąż, szła. Ignorując każdą zmianę, w mieście jej snów. Niebo obdarło się ze swojego rajskiego błękitu. Zszarzało, jakby złe na nową porę roku.

Czy nadejdzie taki dzień, kiedy Cię zobaczę? 
Czy znowu będę mogła przytulić się do Twego ramienia? 
Czy mnie kochasz? Wiem, że kochasz, najczystszą miłością świata.
Tęsknie.
Za bardzo. Mogłabym tęsknić tysiąc razy mocniej. 
Wszystko, żeby znowu Cię zobaczyć.

Dzień bez żadnych niespodzianek.

Nie miała ochoty iść szybciej niżeli byłoby to konieczne. I tak dzisiaj nic nie miało sensu. Od soboty absolutnie wszystko straciło swoje znaczenie. Ranek ani przez sekundę nie wydawał się rześki, łazienka po raz pierwszy od niepamiętnych czasów była wolna. Nawet rogaliki z ciasta francuskiego straciły swój złoty kolor. I latte, które pili razem każdego ranka nie pachniało już tak słodko-gorzko. Dzisiaj przypomniało jej zwykłą kawę. Sen, zwykle spokojny dzisiaj w nocy zastąpiły koszmary. Od soboty jej ukochane, mięciutkie łóżko mogłoby zamienić się ze zwykłą podłogą. Miała dość patrzenia w kąty w domu, na jego obrazy, fortepian, pokój. Miała dość uświadamiania sobie, że nie może go przytulić. Mogłaby wbić sobie szpilki w oczy, bolałoby równie mocno, może trochę mniej.
Nie ma nic gorszego od tęskniącego serca. Które codziennie, z każdą minutą, sekundą pęka na coraz drobniejsze kawałki. Każdy wdech, uciska je coraz bardziej. Odbiera mu resztki sił. Aż w końcu zostaje z niego krwisty pyłek, wypełniający wszystkie komórki naszego ciała.
Dusi nas. Okrutnie, z pełną premedytacją. Dusi i nie puszcza. Dusi i nigdy więcej nie pozwala poczuć tego samego.
Zalewa nas niewidzialna gorycz tęsknoty.
Trzy dni. Nie widziała swojego brata od siedemdziesięciu dwóch godzin, wystarczyło w zupełności, żeby całkowicie wybić swój dzień z rytmu, stracić ochotę do nauki, pożegnać się z ulubionymi smakami, posiać zainteresowanie otoczeniem. Zanurzyć się w tęsknocie.
Nie powinna. Zdecydowanie to nie powinno tak wyglądać. Usychanie, z powodu braku jego widoku nie podobało się Violettcie ani trochę. Nie potrzebowała tego. Chciała tylko mieć swojego brata przy sobie jak najdłużej, dbać o niego, denerwować. Śpiewać razem z nim. Nie była Nie byli gotowi na rozłąkę. Nadal byli tymi samymi dziećmi, bez rodziny, zdani sami na siebie. Wciąż jeszcze byli wystraszeni światem i groźbą ponownego cierpienia. Ułamki przeszłości nieustanie przypominały o okrutności życia.
Nawet jeżeli mieli teraz kochającą rodzinę i wiedziała, że pod opieką Daniela i Cristóbala nic mu nie będzie, wspomnienia z domu dziecka, nie odeszły całkiem. Zamartwianie się o Leona było częścią jej pokręconej natury i pluła sobie w brodę, że to właśnie teraz musieli się wyprowadzić.
Beze mnie.
Mimo, że była to nieprawda, jakoś ta myśl znalazła sobie stałe miejsce w jej głowie. Sama odmówiła wyjazdu do Argentyny. Ostatni rok studiów, przeżyłaby sama. Potem staż w Buenos Aires i znowu byliby razem.
A ona mogłaby bezkarnie tulić się do Leona, wykłócać się o specjalizacje z Danielem i okupywać kuchnie z drugim tatą. Boże, jak bardzo było jej to potrzebne. Odkąd Verdasowie uratowali im życie, zabierając z tego paskudnego miejsca, zawsze byli razem. Odtąd śmiech i muzyka towarzyszyły im dzień i noc.
Okazuje się, że nawet zawsze ma swój koniec. Cóż za sympatyczna niespodzianka na początek tygodnia, prawda?
Zatrzymała się przed wejściem na uczelnie.
Cały strach z pierwszego dnia nauki powrócił ze zdwojoną siłą. Nie było sensu teraz się wycofywać. Zadarła głowę wysoko i starała się wyglądać najzwyczajniej w świecie.
-Hej, kochanie!
W życiu nie pomyślałaby, że widok własnego chłopaka dobije ją jeszcze bardziej. Dziwne, zdać sobie sprawę, że uczucie, którym go darzyła nie przypominało miłości w najmniejszym stopniu.



Listopad. 
Poniedziałek, ranek, Buenos Aires.

Nienawidził poranków, ranków, śniadań, płatków, otwartych okien, nieświeżego oddechu, wstawania...
Niczego, co działo się przed południem. A zwłaszcza latem, nienawidził tych cholernych upałów. Nie znosił pogody, która wtedy bardziej wdawała mu się we znaki. Święta, przy tej temperaturze były niczym. Marzył, tak bardzo chciał powrócić do ośnieżonego Nowego Jorku i jeszcze raz, tańczyć na zlodowaciałym chodniku. Przeżyć prawdziwą Amerykańską zimę, nie kolejnego upalne, Argentyńskie lato. 
Nie wszystkie marzenia da się spełnić.

Co się stanie, jeżeli jutro jest tylko inną wersją dzisiaj? 
Czy mam takie prawo, żeby odbierać szczęście sobie samemu? 
Czy mógłbym...
Czy ja jestem zdolny, do skrzywdzenia anioła? 
Jeżeli tak, to moim ojcem musi być szatan. Jeżeli tak, ja nie mogę być człowiekiem. 
Nikim, wtedy byłbym nikim. 
Dobrze, że serce nie zna piękniejszego widoku od jej uśmiechu.

Jednak niektóre spełnione marzenia są tysiąc razy milsze od tych niedoczekanych. Poczuł tak kolejny raz, patrząc na swoją cudowną żonę, która próbowała zrobić kawę za pomocą ekspresu. Próbowała to chyba za mocne słowo. Ludmiła, swoimi idealnymi dłońmi majstrowała przy maszynie, a parząc się po raz kolejny malinowymi ustami raz po raz rzuciła jakimś przekleństwem.
W jej ustach brzmiały jak zaklęcia. Perfekcyjne. Z największą na świecie mocą.
- Misiek, kuchnia. Teraz!
W rankach przyjemne były tylko słodkie wrzaski blondynki. To jak za każdym razem próbowała opanować jak robi się kawę, to jak za każdym razem jej to nie wychodziło, to jak pięknie uśmiechała się kiedy jej pomagał. I smak tych ust. Codziennie inny, słodszy i cierpki, lekki i soczysty, spragniony i tęskny.
- Na co moja gwiazda ma dziś ochotę? Latte, z mocno spienionym mlekiem? - była gwiazdą, niekwestionowaną.
Odpowiedziała mu tym całkowicie nieromantycznym pocałunkiem.
- I cukrem, dużą ilością! - przesłała mu jeszcze szybkiego buziaka, (którego oczywiście złapał i jak największy skarb schował do kieszeni spodni) zanim zniknęła za framugą drzwi. Dosyć miłą rutyną było budzić jej dziewiętnastoletniego szwagra, trochę zagubionego po drodze do celu. Ale mimo to, okropnie uroczego. Zwłaszcza kiedy się złościł. - Dieguito! Rusz swój tyłek. Wczoraj kupiłam twoje ulubione miodowe płatki, wiem, że nie przegapisz tak pysznego śniadanka! - zapukała to drzwi, kiedy nie usłyszała nawet pomruku niezadowolenia, wtargnęła do środka. Nie specjalnie zdziwiło ją, że jeszcze leżał w łóżku i spał w najlepsze przykryty kołdrą.
Tak samo jak jego starszy brat nienawidził wracać z krainy snów. Rzeczywistość nie była przyjemnym miejscem do życia. - Diego, to już nie jest śmieszne, kochanieńki. - Podniosła pościel szybkim ruchem. Ledwo zareagował, otworzył delikatnie oczy i wydał z siebie cichy jęk.
- Jestem chory.
Wystarczyło, żeby włączył się jej instynkt macierzyński. Dotknęła jego czoła i jakby wystrzelona z procy, rzuciła się w kierunku kuchni. Maxi, przecież musiał się dowiedzieć. Dobry duch chciał, że wpadła w jego ciepłe ramiona (przez całkowity przypadek, ale za to jaki przyjemny) i zanim zdążyła zaprotestować pocałował ją. Może niezbyt długo, ale bardzo, bardzo gorąco. Mogłaby gotować się tym gorącym płomieniem jego ust i parzyć się raz po raz. I znowu, odnowa. Cicho jęknęła w głowie, kiedy się odsunęła.
Ale przyjemności pora zostawić na wieczór.
- Wydaje mi się, że mój ulubiony chłopak ma gorączkę. - żart o drugim chłopaku zawsze wydawał się śmieszny. W tym momencie trochę mniej. - Zmierzę mu temperaturę, wcisnę chociaż jedną kanapkę, nafaszeruje go tabletkami, zrobię herbaty i opatulę go kocami. Ach no i włączę bidulkowi telewizor, żeby za bardzo nie marudził. Dasz rade zrobić nam śniadanie? - skinął głową.- Świetnie, kuracje czas zacząć!
Czy ona nie jest wspaniała w każdym wydaniu? 



Pozornie niepozorna chwila, zmieniająca wszystko.

Nie będę prosiła kolejny raz. To boli.
Choć może, tylko mi się wydaje? 
Czy rozum, może tęsknić za czymś, czego nie widział?
Ja. Ja i ja. Od początku, do końca. Znajdzie się miejsce dla "ty"?
Proszę. Tego chcesz? 
Płaczu? Jęku? Krzyku?
Trochę wiary.

Jakby nie było, było dziwnie.
Co? Skup się! 
Dzisiejszy dzień nie był dniem, raczej nieudanymi godzinami, marnowanymi na oddychanie. Dzisiaj kroki ją zabijały a myśli, starały się urozmaicić mord. Miłością. Kwiatami. Szczęściem. Bzdurami. Dzisiaj nie było niczego, co mogłoby nie wyprowadzić Natalii z równowagi. Świat stanął na głowię i wywrócił się na lewą stronę. Ranek był tego idealnym przykładem.
Angie i Pablo zaspali, więc wszyscy musieli się obejść bez śniadania, skazując ją na śmierć głodową, do czasu lunchu. Jej młodsza siostra, ledwo powstrzymywała się, przed olaniem zajęć w Studio i odwiedzenie biednego Diego. Miał gorączkę, przecież umierał.
Prychnęła, chlapiąc kolejną porcją farby na sztalugę. Miała dosyć przebywania wśród ludzi, nawet jeżeli lekcja, zaczęła się dwadzieścia minut temu, a poranek był już zamazanym wspomnieniem. Jednak nie był na tyle niewidoczny.
Ich tata, oczywiście wygłosił płomienie przemówienie na temat frekwencji i przykładania się do zajęć. Ale jej szatański wzrok zaczarował go w sposób wielce niesprawiedliwy. I pozwolił jej urwać się z ostatniej lekcji. Bycie córką dyrektora szkoły czasem jest naprawdę przydatne. Szkoda, że tylko dla pupili.
Pokręciła głową na boki, żeby wywalić z niej każdą świdrującą ją myśl. Chciała się skupić tylko na malowaniu. Tylko to w jakimś stopniu było ważne.
Najważniejsze?
- No, no. Panienko Cordero, jestem pod wrażeniem.
Głos jej nauczyciela tylko potwierdził to, co myślała o swoim obrazie. Był na tyle ciemny, że trzeba było wytężyć wzrok, żeby ujrzeć cokolwiek. Prawie nie używała innej farby niż czarny. Dzięki temu las, wydawał się jeszcze mroczniejszy niż w jej wyobraźni. Suche drzewa tworzyły koronę na szarym sklepieniu nieba. Depresja odbijała się z niego, jak z lustra. Zakurzonego, bo było niewyraźne. Ach, błysnęła jeszcze zieleń oczu. Jak na razie tylko ich zarys, który kształtował się w jej głowie.
- Dziękuję, proszę pana. Też myślę, że to jeden z moich lepszych obrazów.
Może i nienawidziła świata, nie wierzyła w miłość, Boga i cuda, ale wiedziała, kiedy coś wyszło jej dobrze świetnie.
- Jeżeli nie, najlepszy. - położył jej rękę na ramie. - Myślę, że mam do ciebie małą propozycje, zostań po lekcji.
Dlaczego poczuła, że to zmieni wszystko, jednocześnie pozostawiając rzeczy na swoim miejscu?
Dalej namiętnie doprawiała każdy szczegół, wgłębienie, rysy, ślady na drzewach. Wszystko okalała jeszcze czarniejsza czerń. Tak pięknie współgrająca ze szmaragdową zielenią.

- A tutaj jest właśnie sala, w której Leon będzie spędzał najwięcej czasu. - nie odwróciła się na dźwięk głosu dyrektora Suareza. Siedziała plecami do drzwi i średnio zainteresowało ją oprowadzanie nowego ucznia. Pewnie to był kolejny hipster w za dużych dresach, idealnie dopasowanej bluzce, tysiącem kolorowych koralików i grubej, wełnianej czapce, któremu zdawało się, że jest kolejnym Picasso.
Ech, takich typków kręciło się tutaj zbyt wielu.
Usłyszała jak pan Garnier wita się z mężczyznami i pozwala temu całemu Leonowi rozejrzeć się po sali. Nie przejęła się, że prawdopodobnie podejdzie do niej. Jako jedyna siedziała plecami do drzwi, żeby widok takich ludzi jak on, jej nie rozpraszał.
Skupienie i odcięcie się od świata gwarantowało lepsze efekty.
- Wow.
Usłyszała głos nad sobą. Nieznajomy. Czuła jego ciebie ciało tuż obok.
Stał. Blisko.
- Tylko tyle?
Nie przerwała ani na sekundę.
- Po co mówić więcej, jeżeli jedno słowo wystarczy, żeby oddać cały zachwyt? Poza tym świetnie malujesz szczegóły. Niektóre drzewa wyglądają jak ze zdjęcia. Naprawdę, nie wiedziałem, że spotkam tutaj taki talent.
I odchodził. Czuła jak to przyjemne ciepło, było coraz dalej i zostawała sama z nieprzyjemnym zimnem.
Odwróciła się niepewnie i ujrzała odchodzącego bruneta w czerwonej koszuli w kratę i jasnych spodniach. Trzymał ręce w kieszeni i choć szedł do niej tyłem, miała dziwne wrażenie, że się uśmiecha.
Zobaczyła. Tęsknota była nieubłagana. 

 

Południe.

Och. Głowo, możesz przestać mnie boleć?
Co ja ci takiego zrobiłem?
Przestań. 
Idź denerwować kogoś innego! 
Przestań. Przestań. Przestań!

Leżał na łóżku, zmarnowany, wycieńczony, zmęczony. Chory. Zanurzył się w cieplutkiej kołdrze i ani myślał wychylać się z niej choć na centymetr. Wystarczyło, że został nafaszerowany lekami i stosunkowo jadalnymi kanapkami. Choć teraz, kiedy ledwo oddychał przez nos, nie był nawet w stanie wyczuć co dokładnie jadł.
Jego brat miał wyjątkowe szczęście, żeniąc się z takim aniołem, przygotowującym kanapki.
Dzisiaj mógł z ręką na sercu stwierdzić, że wyglądała jak niebiański posłaniec. Te farbowane blond włosy świetnie udawały aureole, a biała bluzka (przynajmniej wyglądała na jasną), gdyby trochę ją poszerzyć, zamontować kilka drucików, skołować więcej materiały i doszyć jej do pleców, wyglądałby jak skrzydła.
Co ty chrzanisz?!
- Diego!
Czy to mój własny anioł?
- Dieguś, kotek!
Idzie, jest coraz bliżej.
Zabierze mnie na górę?
Weszła cichutko do pokoju. Na paluszkach, żeby nie przestraszyć księcia.
- Jejku, kochanie cały się trzęsiesz. - usiadła na rogu łóżka. - Lepiej ci chociaż troszkę? - delikatnie pocałowała go w czoło. - Wiesz, wolałabym w usta. - uśmiechnął się. Szczerze, jak zwykle przy niej.
- Ja też, mała. Nawet nie wiesz jak bardzo, umiliłoby mi to życie. - przejechał jej ręką po policzku. - Czy moje kochanie, nie powinno być w studio? - spytał, siadając wyżej, żeby mieć lepszy widok na jej piękną twarz.
- Twoje kochanie, zrobiło maślane oczka i zwolniło się z ostatniej lekcji oraz kupiło ci twoje ulubione ciastka, wystarczające argumenty? - zaczęła się niebezpiecznie zbliżać.
- Lena, nawet nie próbuj. Będziesz chora.
- Wezmę witaminki, tato. - mocno przywarła do niego. Jak uwielbiał czuć jej miękkie wargi, odpływać dzięki nim. Zapominać.
Niepamięć przy niej nie była trudna.
- Nie wierze, że tak namiętnie całujesz swojego ojca. - zarobił kuksańca w pierś. I kolejnego buziaka.
- Myślałam, że masz się dużo gorzej. Miło się rozczarowałam, wiesz? - uśmiechnęła się. A jej uśmiech potrafił rozpuścić słońce.
- Kocham cię Lena, wiesz? - powiedział cicho, jakby nie był pewny swojego wyznania. Długo zastanawiał się, czy w końcu tego nie wykrzyczeć światu. Działa tak na niego od dłuższego czasu, była zawsze i wszędzie, kiedy jej potrzebował. Problem był jeden - potrzebował jej coraz bardziej i częściej.
I może to jej gorące serce, opierające się na jego klacie, dało Diego znak, że to już nie może dłużej czekać?
- A wiesz, że ja też cię kocham?
Wiedział. Po raz pierwszy w życiu był tego pewny.



A więc mamy dwójeczkę. Oczywiście dziwną, ale czego się można po mnie spodziewać, prawda? No nic, pisałam gorsze rzeczy, więc ten jest nawet okej. Chociaż nawet to za dużo powiedziane. ;-; Tak myślę, ale opinie pozostawiam Wam. Mam nadzieje, że jakieś wyrazicie. :>
Rozdział chciałabym zadedykować Vielet, dzięki za tyle ciepłych słów. ♥
Poza tym dziękuję Katerinie za nominacje do LBA. Odpowiem na pytanie pod rozdziałem 3, dobrze? :)
Besos! ;*

środa, 13 sierpnia 2014

01. The dream.

Sen.

Początek listopada?
Sobota, ranek, Buenos Aires. 


Słońce jeszcze nie górowało na niebie, a poranna mgła dopiero zaczęła chować się za drzewami. Deszcz nie miał zamiaru ochładzać dzisiaj rozgrzanej ziemi i nawet wiatr nie miał ochoty dać ludziom świeżego oddechu.  Macki lata omamiały wszystkich.  Chmur nadal nie było widać. Cisza.
Tylko słońce. Morderca snów.


Którego dnia się pojawisz? Pojawisz się?
Już nie wierze. Chyba.
Nie potrafię. Istniejesz?
Proszę. Proszę. Choć do mnie. Jesteś, widzę. Wiem. Czuję.
B Ł A G A M.


Zwyczajny dzień.

Miłość nie istnieje. Pamiętaj.
Z tą myślą, dręczącą ją każdego dnia, odłożyła płótno na bok. Zdążyła strzepać z niego resztki pyłku. Lubiła kredki za ten charakterystyczny proszek, który zostawiały na materiale. Wydawały się przez to żywe albo chociaż mniej martwe. Schowała do pudełka każdą z osobna.
Zielone. Znowu wyciągnęła tylko zielone.  Jasne, ciemne. I te pośrednie. Przypominające świeżą trawę, inne, wyglądające jak stara kapusta. Na końcu wpatrywała się w najmniejszą, najbardziej zniszczoną i najczęściej przez nią używaną. Nienawidziła. Kochała. Miała mieszane uczucia odnośnie tej kredki. Była uosobieniem nadziei, w którą nie wierzyła. Była najjaśniejszym kolorem jego oczu. Była... Kolor zielony ją prześladował. Może rzeczywiście, terapia to nie taki zły pomysł.
Ołówek sturlał się z kolan i powędrował na podłogę. Nie zwróciła na niego uwagi. Nie irytował jej i nie zmuszał do myślenia. Nieświadomie, został jej cichym przyjacielem. Najwierniejszym powiernikiem snów. Każdej myśli o nieznajomym. Ołówek stał się jej długopisem, a płótna i kartki najpiękniejszym na świecie pamiętnikiem, które od tak dawna zapełniały się jedną osobą, nim. Wiele stron zmarnowała zapisała zamykając oczy i przypominając sobie minioną noc. I te zielone oczy, których nigdy nie potrafiła oddać i d e a l n i e. Zawsze, ich spojrzenie różniło się, kiedy spoglądały na nią z kartki a nie z tej przystojnej twarzy, której, o ironio, nie potrafiła zapamiętać. 
Nie chciała?
-Idę!- podniosła się z Ziemi, starając się uporczywie przypomnieć sobie jego rysy. Wystarczyłby kolor włosów albo imię nawet.... Nie! Widziała tylko dwa zielone kryształki, w których wciąż tliła się, zupełnie bez sensu, nadzieja. Tylko ona, zawsze. Jakby nie mógł patrzeć czymś, co mogłaby znieść, na przykład nienawiścią? Żalem? Smutkiem? Goryczą? Nie. Ten seny koszmar, anioł, strach chłopak ze snu musiał wybrać uczucie, w które nie wierzyła.

Boże, niech on wylezie z mojej głowy. Oczywiście jeżeli istniejesz, a wszyscy rozsądni ludzie, wiedzą, że tak nie jest.

Prośba niemożliwa do spełnienia. Bóg, ma co do ciebie inne plany, słonko.
Z podrwieniami, Twój Anioł Stróż.
Ale ty nie wierzysz. Nie widzisz. Nie istniejesz dopóki nie odkryjesz.

-Cześć.-wyjątkowo z uśmiechem na twarzy podeszła do lodówki i wyjęła karton z sokiem jabłkowym i pomarańczowym dla siostry. Sama nienawidziła tych pomarańczowych kulek, na które zresztą miała alergie. Usiadła przy barku w kuchni, na za wysokim dla siebie krześle.-Co na śniadanie, Angie?-Macocha nie odwracając się do niej twarzą, rzuciła szybko, że zrobiła jej ulubione naleśniki. Potworna, długonoga, blondynka, lizus, któremu zawsze wszystko się udawało. Do tego ten wiecznie radosny ton i uśmiech, oszałamiający.
-Mam nadzieje, że Nutella i bita śmietana są.
Tym razem odwróciła się do niej twarzą.
-A co to byłoby za naleśniki?- Brunetka się uśmiechnęła. Szczerze. Lubiła ją. Angie, mimo tego wiecznego uśmiechu na ustach, miała coś, co Natalia dostrzegła w niej dawno temu. Odrobinę mroczniejszą stronę, którą uwielbiała z niej wyciągać garściami. Niestety, nie zostawała na wierzchu na stałe. Jednak była, w tym całym bałaganie, miło.-Narysowałaś coś?-Powiedziała, kładąc pierwszą, okrągłą rozkosz na talerzy przed jej nosem. Nie zdążyła przytaknąć. Jej tata, wysoki brunet, wszedł do kuchni i jak robił to każdego ranka, pocałował ją w czubek głowy.
-Co u mojej starszej księżniczki?-zdążył podejść do swojej narzeczonej i pocałować ją w usta. Dziwne, nie krzywiła się już jak mała dziewczynka. Patrzyła się na nich i wydawało jej się całkowicie normalne, że okazują sobie uczucia.
-Starsza księżniczka rozmawia z przyszłą królową.-odpowiedziała, zaabsorbowana nakładaniem słodziutkiej czekolady na naleśnika.-I odpowiadając na twoje pytanie Angie. Tak narysowałam. Dzisiaj rano.-Westchnęła. - Tato podasz mi dwie szklanki? Młoda zaraz przyjdzie.
-Młoda już przyszła.-Lena objęła siostrę od tyłu.- Cześć razy trzy. Angeles, jesteś boginią!-powiedziała, patrząc na cuda, parujące na talerzu.
Kolejny uśmiech. Szczęście. Czekolada. Dom. Rodzina.
Czego chcieć więcej?
Miłości, idiotko.
-Po terapii pojedziemy po sukienki, dobrze dziewczyny?-blondynka oparła się o ramię Pablo. Wypowiadała nieistotne słowa o kolorze i tkaninie. Pochłonęła Lenę w dyskusje o krój. Pan Cordero tylko patrzyła na kobiety swojego życia z iskierkami w oczach.
Miłość?
W domu jej ojca w jej domu, w powietrzu unosił się mdły słodki zapach miłości, w którą ona nie wierzyła, nie wierzy.
Pragnie. Nie potrafi jej tylko dostrzec. Stara się? Nie umie.
Przewodnik, tego potrzebuje.
Gdzie jesteś?

Normalny dzień. Zwykła Terapia.

-Cześć, Luiza. Co u męża?- Natalia bez pukania weszła do gabinetu swojej terapeutki. Kobieta miała około trzydziestu trzech lat, trochę za duże okulary, burzę ciemnych włosów, które w zależności od słońca mieniły się na czarno albo brązowo, wiecznie chodziła w spódniczkach, miała męża i była najwierniejszą powierniczką Natalii.
-Hej, kochanie. Dziękuję, dobrze. Dwa dni temu wyszedł ze szpitala.-Dwie miętowe herbaty stały na szklanej ławie, obok dwóch białych (cholernie wygodnych foteli), jak zwykle. Usiadły na nich, jak zawsze. I rozmawiały, jak najlepsze przyjaciółki. Gabinet Lui był stworzony tylko po to, żeby mogła mówić. Choć cały był w cholernej zieleni, lubiła spędzać tutaj każdy sobotni poranek. Ten ohydny kolor na ścianach dało się ignorować, kiedy mówiło się praktycznie o wszystkim. Nie bała się wtedy nawet tej durnej, białej, metalowej szafki w drugim kącie pokoju. Akta. Jej akta i wszystkich pacjentów. Pogwałcenie prywatności, jeżeli ktoś by to przeczytał, oczywiście. Na samą myśl wzdrygała się, prawie niezauważalnie. Spaliłaby się ze wstydu jeżeli ktoś dowiedziałby się o czym myślała, mówiła i rysowała przez ostatnie trzy lata.
-Lu, po co ja właściwie jeszcze tu przychodzę?-odstawiła kubek ze złotawym płynem i wstała. Podeszła do średniej wielkości okna. Zawsze zazdrościła jej tego widoku. Mogła patrzeć na połowę Buenos Aires. Tylko patrzeć, ci ludzie spokojnie spacerujący bo najbardziej ruchliwych ulicach nawet nie wiedzieli o istnieniu tego okna. Była niewidzialna. Ja całkowicie widzialny duch.
Magia. Ludzka głupota.-Nie miałam żadnej próby samobójczej. I dobrze wiesz, że nie zamierzam mieć. Moja nienawiść do matki jest chyba zrozumiała. A podejście do świata dziwne, ale moje. Tylko moje. Nie chce się zmieniać.-warga jest drżała.
-Nikt nie chce żebyś się zmieniała, Naty.
-Hipokryzja. Wiesz, że tego nie znoszę.-wciąż obserwowała. Mrówki, na dwóch nogach, które spieszyły się pozornie do czegoś, do celu.
Niespodzianka, kiedy umrzecie cel zniknie i wszystko będzie bez znaczenia. Nawet to, że dwoje nastolatków ukradło torebkę kobiecie, biegnącej przez światła i to, że jakiś pijany taksówkarz potrącił rowerzystę. Wszyscy się gapili. Nie widziała w tym sensu.
Bez znaczenia. I tak zginiecie.
Bez znaczenia.
-Dlaczego?-kobieta nie była zaskoczona. Natalia zawsze miała swoje podejście do wszystkiego. 
-Terapia jest przecież po to, żeby zmieniać ludzki charaktery. Jestem na terapii, chodzę na terapię. Wnioski wysuwają się same.
-Jesteś na terapii, żeby zedrzeć z ciebie skorupę. Żeby otworzyć twój wyjątkowy charakter na świat. Zmieniamy tylko tą powłokę, którą odgradzasz się od wszystkich.-powiedziała łagodnie, poprawiając okulary.
-Widzisz we mnie jakieś zmiany?-odwróciła się z powrotem do Luizy. Powoli skierowała się do białego fotela.
-Myślę, że najbardziej istotny jest twój powrót do gry na pianinie.
-Dlaczego?
-Może sama się nad tym zastanowisz? Hmm? - ostatni łyk herbaty.
Sama odkryję te tajemnicę?

Dzisiaj też mnie nawiedzisz w nocy? 
Jutrzejszy poranek też skończy się brudnymi na zielono dłońmi? 
Co dla mnie planujesz?




Jak masz na imię, dziewczyno? Powiedz, tylko tego chce.  Znajdę cię. Muszę. Potrzebuję.
Bądź. Zawsze. Teraz. Na wieki.
Wyjdź z mojego snu i z rysunków. Stań przede mną. 
Nie będę prosił na kolanach. Zrobię wszystko. 

Zobaczyć, poznać. Czy tak wiele oczekiwał od życia? Kolejna kreska, ubolewał. Kolejny obraz musiał być czarno-biały. Kredki, farby, pastele i gitara. Całe jego szczęście było pochowane w dziesiątkach toreb i kartonów. Pudła z jego imieniem równie dobrze mogły już stać w jego nowym pokoju. Tylko po co? Cała ta farsa z przeprowadzką na drugi koniec świata. Zmieniasz szkołę, otoczenie, powietrze. Życie. Ale najpierw musisz pognić w jeszcze większym białym pudle z metalu.
Tak, dla czystej satysfakcji złośliwości.
Następna. I jeszcze jedna. Kolejne trzy. Powstał dość nie wyraźny zarys twarzy. Okrągła, z czarnym spaghetti na głowie.
Śnie, stań się rzeczywistością. 
Obudź we mnie to, co uśpione. Daj mi poczuć... Miłość? Proszę, odnajdź dla mnie to uczucie. Pokaż mi twoją drogą, odwiedź ze mną twe uśpione zakątki. Trwaj przy mnie do końca. Myśl o mnie, daj mi marzyć o tobie. Chcę oddychać słodkim zapachem jednych perfum. Jednej osoby.
Powoli kończył. Wyłonił się kształt ust stworzonych dla niego, gdyby tylko dopadł do pasteli albo chociaż kredek... Świerzbiło go, żeby tylko nadać im krwisty, czerwony kolor.  I oczy. Bez wyrazu.
 -Leon, dlaczego rysujesz tak niewyraźnie? Przecież mógłbyś oddać tą dziewczynę w sposób perfekcyjny. Jakby było to zdjęcie. Potrafisz.
-Potrafię. Oczywiście, że potrafię.
-To dlaczego tego nie zrobisz?
-Bo snów nie da się odbić idealnie, tato.
Cisza. Tylko głuchy dźwięk silnika i pocieranie ołówka o kartkę. Nic oprócz myśli i wyobrażeniu o kolorze jej białej skóry. Zamknął oczy. Przez chwile, dosłownie sekundę, kiedy widział ja wyraźnie, poczuł zapach, parzonej mięty. Słodki? Gorzki? Wyjątkowy.
-Obudź się, lądujemy.-Prysł. Sen odszedł. Prawie zachłysnął się powietrzem.
-Witaj Argentyno.-westchnął ciężko. To nie będzie dobry rok. Ani trochę. Bez swojej siostry był zupełnie niczym niebo w żałobie. Ciemne, pożarło w końcu jasność. Zło, czarny nie współgrał z radością. I ten deszcz. Pogrążony w płaczu. Wylewał swoje łzy litrami, psując innym widok na słońce.
Z nim nie było jeszcze tak źle. Jeszcze.


Kiedy wszedł do swojego pokoju zobaczył stos brązowych kartonów i łóżko, jeszcze w foli. Przedzierał się wzorkiem po granatowych ścinach. Nic. Pusto. Żadnych obrazów, ale miał garderobę. Jak na każdego nastolatka przystało. Nie chciało mu się nawet tam zaglądać. Wiedział, że musi być stosunkowo duża i obszerna. Rzucił się w poszukiwaniu jedynego białego pudła, wyjątkowego. Jak on. Przetrząsnął każdy centymetr pomieszczenia, nic.
Zszedł na parter. Kartony nadal walały się dosłownie wszędzie. Zupełnie jak przy inwazji.
Może za chwile wyrosną im nogi i zaczną się na nas rzucać?
W końcu się zdenerwował, nie znosił tego całego bajzlu przy przeprowadzce. Krzyknął:
-Gdzie jest moje pu....
-Na fortepianie!
A gdzie jest fortepian? Nie był taki mały, musiał gdzieś tutaj stać. Podszedł w stronę jak mu się wydawało łazienki. Niespodzianka. Trafił do kuchni, a obok niej znajdował się instrument. Lśniący. Czarny. Nowy. Aż chciałoby się...
W końcu był jego. Usiadł na ławeczce przed nim, położył ręce na klawiszach i czuł, że jest w niebie. Kochał rysować, ręce go świerzbiły, kiedy nie mógł dotykać ołówka czy kredek zbyt długo, ale nawet pochwała od Picasso nie byłaby warta tego silnego bicia serca, kiedy grał.
To muzyka była czysta definicją jego życia. Jego osoby. Jego charakteru.
Ale teraz był zaabsorbowany jej osobą i nawet magiczne dźwięki wydobywające się z najpiękniejszego instrumentu świata, nie mogły zatrzymać jego myśli.
-Masz zamiar grać, malować czy w końcu się rozpakujesz?-To był Daniel, starszy z jego ojców. Wyższy i rozsądniejszy. 
-Najpierw pomaluję trochę ściany, póki wszystko jest w kartonach. Nie chce niczego zachlapać.-Oznajmił spokojnie.
-Pamiętaj, że masz jeszcze do roboty kwiaty w kuchni i odwróć się.-Wskazał na największą ścianę w salonie. Zupełnie białą, czystą. Na podłodze przy niej leżało kilka wiaderek z farbą, mnóstwo pędzli a meble obok były owinięte w półprzeźroczystą folię.-Cała dla ciebie. Może najpierw zajmiesz się nią?
Oczy błysnęły mu z zachwytu.
-Zajmie mi to z tydzień.
-Jeżeli będziesz stać jak taki kołek to nawet dwa.

Malował, malował, chlapał farbą i rzucał pędzlami. Jedna plama, druga, trzecia. Kreska. Linia. Powoli wyłaniały się kształty, cztery. Na razie bez twarzy i koloru. Bez niczego, nie przypominały nawet cieni. Były puste. Tylko jego głowa, zapełniona tysiącami obrazów i jedną myślą, mogła wiedzieć kto to będzie.
Zanurzony w swoim świecie, wciąż prosił.
Błagam, po raz pierwszy w życiu. Pozwól mi kochać.

No i mamy rozdział pierwszy. :) Nie mam za bardzo o czym się rozpisywać, więc kochani dziękuję za komentarze pod Prologiem. <3
Besos. ♥