piątek, 12 września 2014

03. Anything. Anywhere.

Cokolwiek. Gdziekolwiek.

Listopad.
Środa, późne popołudnie-wieczór, Buenos Aires. 

Ogólnie rzecz biorąc słońce jest złem, okalającym bezpodstawne uśmiechy, nieprzyjemnych ludzi. Pada na domy, drzewa, garaże, skrzynki na listy i zabija cień. Morduje. 
Dla zabawy?
Pogoda zabija.
La la la. 
Jeden raz. Drugi. Pięćdziesiąty. Dwudziestotysięczny...  Koniec?
Gdzie jesteś, czterotysięczna ofiaro? 
Lista rośnie, giń. Puf! Nie ma cię, nie ma mnie. Zginiemy obydwie!
Całe światło wszechświata powinno podać się niepodważalnemu czarowi płomieni zachodzącego słońca.
Cokolwiek, byle więcej nie przypominało. 
La la la la. 
Chora wyliczanka, pana z kosą. Czarny płaszcz? Peleryna? Marynarka? Garnitur? Może dresy?
Co masz na sobie? 
La la la la.

Nienawidzę. 
Ciebie. Siebie. Jej. Jego. Ich. Was. Nas.
Nienawidzę. 
Nie chce. Nie potrafię. 
Uśmiechy? 
Dlaczego prześladują mnie sztuczne uśmiechy? 
Łzy? Nigdy. 
Gdzie szczere gratulacje? 
I on? Gdzie on jest? 
Odbija mi. Na pewno mi odbija. 

Podasz się? 
Teraz?

Dzień podwójnie beznadziejny. 

W czterech ścianach prywatnego królestwa; w kilku plamach farby i pasków tapety, w magi własnych myśli; obok wygodnego łóżka i świeżej pościeli; między jedną zadrapaną (przez kota) komodą a zielonym; mocno ukochanym przez życie regałem na książki; blisko biurka, które wcale biurka nie przypominało przez sterty książek i papierów; na jednej czwartej zielonego dywanu; miedzy powietrzem, tym zimniejszym i cieplejszym; powiększała się nienawiść do wszechświata.
A chora wyliczanka, leciała dalej w strasznym tępię.

Iść dalej?
Biegnij! Natalia, biegnij! 

Może i ruszyłaby się szybciej, gdyby nie kolejny dowód na niezdarność, irytującej ludzkości.
- Lena, cholera! Przynieś mi te maść.
Prosić o coś siostrę. Niedorzeczność. W tym stuleci na pewno się nie doczek...
- Łap, kaleko!
I rzuciła, trafiając w kolano. Na jej szczęście - takie coś o dziwnym kształcie i niezbędnym ratunkiem w środku, nie mogło zrobić jej krzywdy.
- Nie jestem kaleką, gnomie. - Ironiczny uśmiech? Koniecznie. - To kretyński pan profesor nie odróżnia podłogi od stóp. Dziwie się, że w ogóle trafia do szkoły. Albo, że wie gdzie leży jego klasa, co nie zmienia faktu, że genialnie uczy i...
- Naaaata. - Ignorancja również jest denerwująca.
- I w sumie jest nie wiele starszy ode mnie...
- Naty. - Dziwnie jest zatracić się we własnych myślach?
- Lena, wiesz, że jest nawet przystojny? - Odkręciła tubkę z namacalną ulgą. Powoli z zadowoleniem na ustach rozsmarowywała krem, po biednej, obolałej, prawej stopie. Słowa wciąż wylewały się w przestrzeń, między nią a Leną. Szybko, bez przerwy. Miała czas na oddech?
- Natalia, kurcze! - Delikatny krzyk frustracji. Ona nie potrafiła wrzeszczeć ani poodnosić głosu, była zupełnie jak kolorowe kwiaty, pnące się po niej, prawie. Przypomniała pąk róży? Nie.
Natalia była krwisto czerwoną różą z mnóstwem kolców. Wszędzie pokryta zdradliwymi cierniami; wyjątkowa. Z tych wszystkich kwiatów, najjaśniejsza. Mocna barwa i zapach intensywniejszy od wszystkich, przy niej bezbarwnych. Nijakich. Innych. Prawie zwiędłych. Ona, świeci wśród nich. Wyjątkowa, tak zdecydowanie wyjątkowa. Nawet jeżeli najniższa z całego klombu różności.

W czyim ogrodzie tak pięknie urosła?
Gdzie zgubiła swoją siostrę?

Lena wzbijała się dużo wyżej niż Natalia. Pełna pasji, życiowego optymizmu, radości i uśmiechu na widok słońca. Nie wykazywała się żadną zewnętrzną nienawiścią do czegokolwiek. Miała po prostu długą łodygę, delikatną i poddaną na złamania. Prężyła się wysoko do chmur, chwytając je łapczywie. Białe obłoczki, tak miło okalają jej żółty kwiat. Muskają, spokojnie. Nigdzie się nie spieszy. Spokojnie podryguje na wietrze, do tego została stworzona.

Przecież, była tylko zwykłym słonecznikiem obok najwspanialszej w świecie róży.
Kogo oczaruje delikatność, kogo zaintrygują kolce?

- Od kiedy zrobiłaś się taka agresywna, mały buraku? - Zdumienie było równie oczywiste, co przedświąteczny Argentyński upał.
- Nie przesadzaj. Tylko się wydarłam. - Usiadła przed starszą siostrą, wciąż zajętą masowaniem obolałej stopy. - Nie wiem jak ten kretyn mógł cię nadepnąć. - Może i było to dziwne, że nauczyciel zbezcześcił jej nogę, wprawiając ją w niezbyt przyjemny humor. Ale zdecydowanie bardziej osobliwe było całe zajście. Bez żadnego sensu, logiki. To był tylko niefortunny przypadek.
Och, Natalia w nie nie wierzyła.
- Najwyraźniej w zdumienie wprawiła go wiadomość o wystawie i nie mógł mi nie pogratulować. - Ach, nikt nie wiedział. Pozostało tylko zrobić ogromny transparent z kolorowym napisem i wykrzyknąć: Niespodzianka! 
Miła? Potrzebna?
- Co? - Ten uśmiech i zaskoczenie na twarzy młodszej siostry, był o dziwo tak potrzebny. Jej serce drgnęło delikatnie. To było zupełnie jakby znowu cieszyła się z następnego dnia. Coś, co siedziało w środku - głęboko zakorzenione - poruszyło się i może nawet ruszyło ku górze, ku światu. Wydostanie się? 
Czy może  i tym razem będzie potrzebowało pomocy?
Poczuła nadzieję, która znikła tak szybko, że Naty zastanawiała się, czy tylko sobie tego nie wymyśliła. 
Dzisiejszego dnia, niczego nie mogła być pewna. Sen stawał się namacalną rzeczywistością i mimo wszelkich chęci, nie potrafiła w to wierzyć. Wiara w cokolwiek była zaprzeczeniem każdej komórki w jej ciele. Zaprzepaszczała każdy jej oddech. Sprawiała, że myśli stawały się krótsze, bardziej chaotyczne, nieodpowiednie. Odpychała ją od siebie, najdalej jak się da. W górę, w dół, na zachód i wschód. Dno oceanu lub środek czynnego wulkanu, nie mogły się sprawdzić przez rozbieżność kilometrów. Ziemia potrafiła dobić swoją nieuzasadnioną wielkością.
- Nic, dowiesz się przy kolacji. - Zbyła ją, pozostawiając nierozwikłaną zagadkę. Do czasu, aż świat znowu obróci się na prawą stronę. Wstała, dość żwawo i obrzucając Lenę, nie zbyt radosnym uśmiechem doczłapała się do drzwi. Czekała ją tylko karkołomna wycieczka po schodach i ciekawa wyprawa do Studio. Dzień jeszcze się nie skończył, może ktoś zaatakuje jej drugą stopę?
- Dojdziesz? - Brunetka nadal wpatrywała się w nią z drugiego końca pokoju. Po prostu siedziała, zadała pytanie i była.
Nie spodziewała się, że można być wdzięcznym za nierobienie niczego, które jednak jest wszystkim. Siostrzane relacje chyba do końca świata pozostaną tajemnicą, zamkniętą w ciemnym pudełku, ich wspólnych myśli.
- Przestaje mnie boleć. Ale myślę, że wezmę samochód od Angie. W końcu prawo-jazdy do czegoś zobowiązuje. - I znikła, z małym ukłuciem, gdzieś w żołądku - coś jakby powinna powiedzieć. Cofnąć się i z uśmiechem podziękować jej, że jest. Bo pośród tej całej nienawiści; pośpiechu do rzeczy nieistotnych; braku uczuć i ich nadmiaru; tych fałszywych uśmiechów; i niewylewnej radośni; między złym spojrzeniem; obok głośnych szeptów; niedaleko nieszczęść; nieblisko radości; tylko czyjaś obecność ma znaczenie.
Ale do tego musiała pomału dorastać, sama. 



Sny coraz bardziej rzeczywiste prześladują mnie. Nas?
Dziwny głos mówi, że jesteś bliżej niż przedtem. 
Szepta, że czekasz na księcia z bajki. Z białym koniem?
Nie wiem, nie rozumiem. 
Widzę, słyszę, wiem. Czekasz, dziewczyno. 
Przykro mi, że zjawie się jako Twój koszmar. 
Naprawdę jest mi przykro. 
Chyba.

Tą chorą tęsknotę na chwile zagłuszyła rozmowa o marzeniach, planach i szczęściu. Dziwnie, nierzeczywista. Bo wszystko było normalnie, gdy nie było ich w domu i jej brak nie rzucał się w oczy. Co z kolei było jeszcze większym nonsensem, ponieważ jej krucha dłoń nie dotknęła żadnej z tych ścian i jej zapach, nie miał prawa przywędrować tutaj z Hiszpanii. Może i miałoby to sens, ale aktualnie nawet tlen wydawał mu się zbędny, więc widok siostry, której nie ma wcale, nie musiał zahaczać o depresje. Ewentualnie o zaburzenia jaźni czy inne pseudo-psychologiczne bzdury.
W które, poniekąd wierzył. Ale dzisiaj, teraz, nawet jutro, wiara wyglądała zupełnie inaczej. Jak lekki pyłek, unoszony wraz z wiatrem, który im silniejszy - mocniej w ciebie uderza; który jest dużo bardziej widoczny, kiedy uśmiech sam ciśnie ci się na usta. Kiedy nie, uświadamiasz sobie, że może, może nic nie jest warte połowy ziarenka piasku.
Jednak z drugiej strony - ona mimo wszystko jest i tam, wciąż, tak naprawdę, i czeka, i pewnie walczy, tak jak ty. I podanie się, zaprzestanie wiary staje się równie bezsensowne co próba zapalenia słońca.
Chyba, że zgaśnie. Wtedy możemy porozmawiać o ewentualnej misji samobójczej.

Czasem pierwsze wrażenie jest gwarancją być albo nie być. Zawsze lepiej pozostać przy być, więc niestety trzeba było przestać myśleć o bezapelacyjnie świetnej podróży w kosmos i dziwnej dezorientacji psychicznej. Póki co trzeba było się skupić na rozmowie z Pablo i Danielem.
Niby się śmiali, rozmawiali. Od czasu do czasu rzucili nieśmiesznym żartem. Trochę poopowiadali, opowiedział mechanicznie o swojej drugiej pasji i dlaczego to właśnie muzykę obdarował czystszą miłością. Gadka-szmatka, uprzejmości, może odrobinę za mało oficjalności.
I tyle, dostał się do raju, oferując tylko swój talent. Może życie celowo go oszczędzało, żeby uderzyć z ciekawszym elementem zaskoczenia i zasadzić mu porządnego kopa w dupę.
Albo nagle świat stał się idealnym miejscem do życia, w którym wystarczy tylko słodki uśmiech i wysoka grzywka.
- Oczywiście czekają go jeszcze egzaminy wstępne...
Słowa milkły gdzieś po drodze, zanim dotarły do jego uszy. Zresztą i tak mówił bardziej do Daniela niż jego i cała rozmowa była raczej dialogiem pomiędzy jego ojcem a dyrektorem Studio. Leon został skazany na siedzenie w wygodnym fotelu jako świadek całego zajścia i mentalne przygotowanie na egzamin z tańca, śpiewu i gry na instrumencie. Co pewnie przydałoby się gdyby tylko istniał choć cień szansy, że się niedostanie.
A tak - kiedy wszystko było już pewne i przyszłość stała za następnymi drzwiami - mógł sobie wyobrażać, kolejny bezbarwny rok życia. Bez siostry i miłości. Bez czułych ramion, śpiewania razem, wygłupów, nieprzespanych nocy, maratonów, śmiechów, wspomnień... I bez jakiejkolwiek szansy na namiastkę dziewczyny, miłości, gorących pocałunków.
Za to z pasją. 

Może czas postawić kreskę na niespełnionych marzeniach? 

- Moja córka za chwile powinna pojawić się tutaj. - Wymownie spojrzał na zegarek. - Może cię oprowadzi, Leon?

Może. Może. Może. Może.
Ale co?

- Jasno Pablo. Z chęcią, dzięki.
Na co się zgodziłem?
- Świetnie. Załadownię do niej, może już tutaj jest.

Dzwonił, może nawet przeprowadził dialog bez znaczenia. Leon nie zastanawiał się co, gdzie, jak, kiedy, po co i dlaczego. Słyszał fortepian w jakieś części szkoły, głosy. Dwóch dziewczyn kobiet. Jeden słodki, zabarwiony miodem, drugi ciężki, chropowaty z ostrym Hiszpańskim akcentem. Śpiew i melodia - zmieszana ze sobą w dwa przeciwieństwa, zaskakująco niepasująco-pasujące, umilkł na chwile, kiedy Pablo w końcu porozmawiał z nią. Przykre, że na taką maleńką chwile cudowna harmonia w jednej piosence zanikła. Zniknęła i wyparowała, żeby za chwile przybyć ponownie. Od początku, jeszcze bardziej zachwycając Leona.

I niech los powie nam, co teraz się stanie.



Nie mam o co prosić. 
Mam męża. Dom. 
Pracę, którą lubię. 
Jestem ładna, wręcz piękna.
Dla niego idealna. 
Zawsze i wszędzie. 
Choć to bzdura i o tym wie najlepiej pod słońcem. 
Jednak kogo obchodzi dziwna pustka, która wypełnia moje życie, kiedy siedzę razem z nim na kanapie i po prostu się cieszę. 
Jest - nie powinnam chcieć więcej.

Na pewnym złotym tronie, w pewnym zamku, pewnego wieczoru, pewnego Listopada, siedział król z królową przed swoimi podanymi. Lady siedziała wyprostowana, jak nauczali ją od maleńkości, w długiej, błękitnej sukience. Gorset przylegał idealnie do klatki piersiowej, jeszcze bardziej wytrzebiając jej i tak zbyt doskonalą talie. Sznurki z przodu kończyły się tuż, tuż przed dekoltem. Gotowe do rozwiązania w każdej chwili. Tiul okalał dół kreacji, unosząc panią zamku w powietrzu. Złota korona, spiętych na głowie włosów, tylko prosiła się, żeby wypuścić jej bujne loki. Bezskutecznie.
Jej mąż, bardzo poważany władca, co chwila rzucał jej zachwycone spojrzenie. Bardzo intymne, przeznaczone tylko dla jej pięknej twarzy. Coś na kształt pożądania i tych głębokich uczuć, którymi darzył każdą komórkę jej drobnego ciała. Każdą bliznę i pieprzyk.
On siedział sobie z tym swoim dostojnym imieniem - Maximiliano I Waleczny - i może celowe, może nie do końca świadomie, wszystkich zgromadzonych rycerzy (zwłaszcza Sir Federico, jego najlepszego przyjaciela) wyzywał wzrokiem i wręcz krzyczał.

Ona jest moja. Od trzystu sześćdziesięciu pięciu dni jest moja. Jej serce. Oczy. Usta. Włosy. 
M o j a.

Chyba jednak, wzrok nie był aż tak wyzywający, bo wszyscy jak oszaleli, krzyczeli, tańczyli, śmiali się. 
Tak trwali radośnie, na zabawie w zamczysku. W pierwszą rocznice hucznego weseliska, które obdarowało całe królestwo wieczną zielenią i godną następczynią tronu. Ale w całym harmidrze tańca i śpiewu, cicho pomrukiwała zadowolona miłość. Zadowolona, bo ktoś w końcu udowodnił, że nie jest tylko bezsensowną postacią, owianą legendą. Czuje, żyje i jest wśród nas, żeby razem z nimi, udowadniać, że istnieje względnie szczęśliwe zakończenie, na początku opowieści.

Zaraz.
Pomyliłam bajki.
Na pewnej ciemnoczerwonej kanapie, w pewnym domu, pewnego Listopadowego wieczoru, w jedynym na świecie Buenos Aires, odpoczywali on i ona, po cichu skacząc z radości, dzięki ciepłemu ciału drugiej osoby.
On i ona od czasu do czasu skradali sobie pocałunki. Bo mimo wszystko, bajka była ich.
Poza tym, daty zostały absolutnie pomylone. Ale to już nie ta historia.


To coś, specjalnie dla Julki, bo chyba naprawdę nie mogła się doczekać. ;)

Ogólnie, to tylko życzę Wam kolorowych snów, bo przecież nie będę znowu marudziła o tym czymś, ani o tym jak to nienawidzę nauczycieli i programu nauczania. ;-;
Nieważne.
Ściskam, gorąco! <3