sobota, 24 stycznia 2015

07. Can you save me?

 Aniołą, które skaczą razem ze mną i uczą mnie latać.

 Grudzień.
 Czwartek, popołudnie, Buenos Aires. 

Czyste, błękitne niebo spokojnie płynęło bez ruchu. Park tonął z żółtym blasku ciepłego słońca. Typowym żółtym. Natalia czekała na złote przyprószenie zimnych, lodowych promieni. 
Pomyślała, że kiedy wróci do domu namaluje je w odcieniu szafiru. Wyglądało spokojnie. 
Ona miała ochotę te opanowanie zmącić. Niby dlaczego bałagan, mnóstwo nowych plam (i tak nikt nie rozróżnia ich od tych starych, na których rychłe znikniecie było za późno - zakorzeniły się w drewnianej podłodze, wysłużonej szafie, a nawet biało-brudnym suficie) i kilkanaście machnięć pędzla, nie mogły tego dokonać?

Czekanie na śnieg, powiedziała pod nosem, tutaj, w Grudniu, jest jak szukanie szczęścia - bez sensu, bo przecież nawet w książkach (a w książkach są same mądre rzeczy, chyba, że jak Lena zanurzasz się w Pięćdziesięciu twarzach Greya) zawsze mają racje, więc podczas gdy ona szukała białego puchu, inni, mniej ogarnięci ludzie ruszali, wypatrując iskierki uczucia, które chcieli rozniecić w wielkie ognisko. Wielgachny punkt światła; światełko w tunelu; iskrę. Czy coś. Nie zależało jej na zrozumieniu tych całych romantycznych uniesień, które w większości wyglądały jak wyciągnięte z amerykańskich filmów.
On ładna, on przystojny. Buch! Witaj uczucie na całe życie. Jak się miewasz? Tylko pamiętaj, gdzieś pod koniec musisz zrobić jakiś dramatyczny zwrot akcji. O! Niech moja dziewczyna dowie się, że jest zakładem, dzięki któremu można wygrać paczkę papierosów i najważniejsze - wieczny szacunek kolegów, których za rok, dwa, pięć nie rozpozna na ulicy. Ale przecież o n a wszystko wybaczy, prawda? Przepraszam (wypowiedziane głosem zachrypniętym od łez - faceci nie płaczą), kwiaty (czerwone róże, ogromny bukiet) i mina zbitego szczeniaka (zerwałam z psiakiem, jak mogłam?) zawsze załatwi wszystko. Na koniec pocałunek w deszczu. Koniecznie! Publika musi wytrzeć ostatnie łzy, bo w gruncie rzeczy zawsze zatrzymujemy się na I żyli długo i szczęśliwe... Trzy ostatnie kropki są największym niedopowiedzeniem wszechczasów. Ale tych kropek nikt nie widzi, więc wszystko jest w porządku. Jak leniwa, wiosenna rzeczka, która zimą zalewa miasto.
Przecież jest okej.
Miłość. Wszyscy. Wszędzie. Szukają miłości. Jakby miała być czymś w rodzaju wyprzedaży w supermarkecie albo kolorem trawy na wiosnę. Dostępna dla każdego po przystępnej cenie, bo tak ją traktują. Jak bibelot produkowany masowo. Wszyscy jej, oczywiście, potrzebują. Jest tlenem nad Pekinem; lekarstwem na raka; słońcem nad ziemią; wodą w Afryce; ściągą na matmie.Wybawieniem.
Księżniczki szukały książąt, żaby laleczek, optymiści słoneczek, pesymiści ucieczki, realiści zadowalali się kawą - prawdziwi geniusze, rozumiejący starą, najprawdziwszą prawdę.  
Pulvis es et in pulverem reverteris.*
Kto będzie pamiętał o tańczącej na wietrze kupce prochu?
Natalia miała więcej szczęścia, ale to były tylko jej własne statystki. Po co psuć sobie poczucie, że matematyka jednak nie została stworzona przez szatana, jakimś bzdurnymi opiniami innych ludzi? Może w dodatku hippisów?
Była rozsądną, młodą kobietą, znającą ziemię po której kroczy. Drogę przed sobą widziała wyraźnie, z zakrętami i tę trochę bardziej prostą jak czarna, jeszcze skwiercząca autostrada.
Nie do końca rozumiała myśli, które rozbiegały się po jej zmęczonej głowie. Wiele rzeczy zlewało się w jedno - jak lista zakupów, przepis na szarlotkę i godzina spotkania z Diego - inne rozpływały się we mgle.
Okazuje się, że jedna rozmowa potrafi zamącić człowiekowi w głowie. A mówią, że jeden człowiek nie jest w stanie wywrócić wszechświata.
- Spóźniłaś się.
- Przepraszam? - wyćwierkotała. - Kupię ci karmelowy popcorn. I żelki - dodała szybko, widząc, że karta przetargowa musi być nie do przebicia.
- Kwaśne?
- Kwaśne wężyki.
- Wróciłaś do łask, moja droga przyjaciółko.
- Najlepsza.
- To też. - Z wyśmienitymi humorami, raźnym krokiem ruszyli do wejścia, rozdzielając się tuż za drzwiami. Diego jak zwykle pewny siebie, równym krokiem pantery poszedł po bilety. Parę dziewczyn posłało mu zachwycone uśmiechy. Te z kompletnym brakiem poczucia własnej wartości przypatrywały mu się raczej z ukrycia. Przypominały drapieżnika (może jaguara?), który czaił się na pełnowartościowy posiłek (tapira). Ta trzecia grupa (zajętych przez inne ciacha albo tych trochę mniej urodziwych) widziała w nim okaz niezwykle rzadkiej papugi, odwracając się, kiedy przechodził obok.
I tak oto teoria o dżungli w mieście po raz kolejny została udowodniona.
Natalia poszła po przekąski. Niezdrowe, pełne cukrów, tłuszczów, kalorii. Mniam.
Na brunetce też można było zatrzymać wzrok. Może nie należała do wysokich jak żyrafa, jej nogi nie sięgały nieba, ale miała ładną, szczupłą figurę. Włosy, jak zwykle, zachowywały się jakby wyciągnięto je z pralki - sięgająca ramion burza, ciemnych kruczoczarnych loków. Truskawkowe usta układały się w absurdalnie wesoły uśmiech, jakby świat był kolorową bańką pełna jednorożców.
Była jedną z tych dziewczyn, na które patrzysz i myślisz sobie szybciej niż jesteś w stanie to powstrzymać: "Z nią można byłoby budzić się w burzowy poranek i zdać sobie sprawę, że to tylko deszcz. Tylko."
Owszem sprawiała wrażenie takiej dziewczyny.
Ale tak samo jak ślepemu nie powinno zabierać muzyki, niektórych myśli nie można zekranizować.
- Dziękuję - powiedziała do mocno wkurzonego sprzedawcy, nastolatka. Dwa, może trzy lata młodszego od niej, który marzył, że w tym wieku właśnie będzie zarabiał swój drugi milion ze sprzedaży płyt. Rozgoryczenie oślepiało bardziej niż słońce na plaży. Miły uśmiech był okularami przeciwsłonecznymi.
- Masz już wszystko? - Skinęła głową, zarzucając Diego popcornem. - Świetnie, a teraz grzecznie powiesz mi co, to za tajemne schadzki z tym nowym.
- Skąd...?
- Po prostu wiem, Nata. Wyżalisz się mi czy swojej siostrze? - Miał mały problem ze słomką, Naty wyrwała mu ją wkurzona i sama się tym zajęła. Faceci do niektórych rzeczy się zwyczajnie nie nadają. Diego nigdy nie potrafił wypakować jednej, głupiej słomki. I - co smutniejsze - nigdy się nie nauczy.
- Nie ma o czym mówić.
- Jest.
- Nie ma, Diego! Skończ - syknęła. - Pogadam z Leną, jeżeli tak ci na tym zależy.
- Nie powinnaś robić ze mnie tego złego, Natka. Wiesz, że jesteś dla mnie jak skarb. A...
- ...skarby się zakopuje. Wiem.
- Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa. I ty i Lena. 
- To też wiem.
- W takim razie, okej, skoro jesteś taaaka wszechwiedząca. Idziemy, panie przodem.
- Nie udawaj dżentelmena.
- Ranisz.
- Zawsze, Diego.
Zawsze.



Zostańmy jeszcze w tym mieście.

Powietrze przerzedzone słodkim zapachem świąt, usychało dość szybko na zielonej ziemi. Brak śniegu stopniowo przestał mu przeszkadzać. Wiele razy mieszkał w miejscach, gdzie ludzie funkcjonowali na odwrót i zamiast zielonych choinek ubierali palmy, a w zastępstwie za bałwany rzeźbili zamki z piasku. Irytujące, ale do przyzwyczajenia. Jak wieczne kolejki po kawę w Starbucks. Smakuje jak niebo, ale najpierw trzeba postać trochę w piekle.

- Wróciłem.
W życiu nie pomyślał, że cisza może być tak głośna. Szaro-trupie lampy w kuchni, niebieskie żyrandole w przedpokoju i złoty kinkiet w górnym korytarzu odpoczywały. Zdążył dojrzeć to przez okna, kiedy próbował przedostać się przez bramę. Najstarszy element całej nieruchomości. Ciężkie metalowe pręty w stylu lat osiemdziesiątych skrzypiały jak wyjęte prosto z taniego horroru, na którego końcu to ta wkurzająca blondynka przeżywa.
Cisza. Za ciszą ciszą. W ciszy, obok ciszy. Za ciszą. Przed ciszy i po ciszy.
Powoli pełzł ten moment dnia, kiedy komputer hałasował jak startujący odrzutowiec i drzwi od łazienki zachowywały się jakby ktoś miał wyrwać je z zawiasów. Powoli. Wręcz ociężale. Zostało jeszcze kilka godzin tortur w samotności z własnymi cieniami i oddechem.
A potem noc otuli go jak ciepły koc i będzie mógł rozmyślać dalej na ile sposobów może zmarnować okazje, przypalić budyń (o nie!) i dokończyć obraz w salonie.
Najpierw jednak trzeba wyrazić wszystkie pokręcone i zakręcone uczucia, więc usiadł w rozmemłanych ciuchach, które odpoczywały na podłodze dobre kilka dni. Ołówek w dłoń i zaczynamy czary.
Aż sen zakradł się na paluszkach i szepnął mu na ucho parę uroczych słów. Podał się im bez reszty.
 - Co robisz, Leon? - Daniel stanął nad synem, opierając ręce na biodrach w geście cichej dezaprobaty. Garnitur zniknął w czeluściach łazienki, więc ze stoickim spokojem i zmęczoną twarzą, ubrał się w stare, wynoszone dresy. Najwygodniejszą (po kocyku z dzieciństwa) rzecz na święcie. Przystojna twarz z mocno zarysowaną szczęką i jasnymi oczami (mała Violetta często mówiła, że są tak kryształowo niebieskie z miłości; że miłość to wcale nie jest krwista czerwień tylko, blask kryształów - cokolwiek to miało znaczyć) starała się wychwycić szczegóły. Leon, sam, oparty głową o róg łóżka, jeszcze zamroczony snem
- Znasz ją? - Biała, pognieciona już kartka na jego kolanach w milionie odcieni szarości wyrysowała ładną twarz i okrągłe oczy, melancholijną postawę i nieufne spojrzenie.
- Owszem.
- Jak ma na imię?
- Natalia.
- Ładnie.
Zaśmiał się gorzko.
- Moja osobista kłoda pod nogami, przecież musi ładnie się nazywać.
- Farba przenikła ci do mózgu, synu?
- Nie tato. Po prostu mam wrażenie, że się w niej zakocham.
- Jeżeli już tego nie zrobiłeś - westchnął. - Na ciebie też musiała przyjść kolej. Pozostaje mi życzyć ci powodzenia. - Podrapał się po nosie, a ręce schował do kieszeni. Może chciał schować trochę słów na później. - Tylko uważaj, nie ma tutaj twoje siostry, żeby posklejała ci serce od nowa. Czas nauczyć się żyć, Leoniasty. Poza tym, jest też czas na sen. Do łóżka - powiedział jakby od niechcenia, bo tego oczekiwałby Cristóbal, który chyba utopił się w łazience pod prysznicem. Odwrócił się, z idealnym poczuciem czasu. I ani nie zgaszając światła, ani nie zamykając drzwi, zostawił go samego ze sobą.
Walka z demonami czasem polega na samodzielności.
- Pomógłbym ci, ale niestety kobiety to nie moja bajka.
Nie wiedział, kiedy dokładnie Daniel tak się do niego odezwał, ale zdanie krążyła i krążyło mu po głowie, zakładając łańcuch. Kobiety to niczyja bajka. To jest koszmar, połączony z horrorem i przebrany za klauna.


Wciąż Buenos Aires.

Bo czasem trafia się miłość zmienną jak pogoda. Słońce nagle zamienia się w tornado, a letni dzień w zaśnieżoną noc. Wiatr zmienia swój kierunek, dusząc cię zapachem kwiatów. Dym robi się przecież niemodny. Zielone liście, zamienione w stal idealnie przecięłyby twoją cienką jak papier skórę - z czystej ciekawości. Kolor prawdziwej krwi był skrywaną przed nimi słodką tajemnicą. I nawet biała, niepozorna chmurka, miękka zupełnie jak królicze futro, może strzelić stalowosrebrnym piorunem.
Ale czy słońce razi w oczy, czy toniesz w kałużach jej serce nadal należy do ciebie.

Miała ciężki dzień. Wyczuł to po zapachu kawy, proporcjonalnym do jej nastroju. Im gorszy był, tym więcej litrów płynu przelewało się przez jej gardło. Typowa substancja uspokajająca. Czyli uzależnienie, nie zamydlajmy sobie oczu łagodniejszymi określeniami. 
Trochę większe sińce pod oczami i usta zaciśnięte w kreskę - były trochę gorszym znakiem. Typowe oznaki przemęczenia. Dostrzegł jednak (gdyby można było narysować w tym momencie jego ulgę byłaby porównywalna do wysokości Mount Blanc.) jakieś pozostałości makijażu, oznaka, że jednak nie jest tak źle. Ludmiła nie potrafiła ślęczeć przed lustrem jeżeli uważała, że dzień nie jest tego wart. A takie wypadki przypadały w czasie przed wojennym, w trakcie i po. I reszcie paskudnych dat. 
Maxi, za to, siedział jak król na kuchennym blacie i właśnie kończył jeść jabłko. Czerwone jak jego koszulką z logo zespoły, o którym nikt nigdy nie słyszał. Jakaś przedpotopowa garażówka z czasów liceum.
- Możesz mi przypomnieć, dlaczego zostałam przedszkolanką? - Rzuciła torbę na podłogę, nie zwracając uwagi na pełne protestów jęki kluczy i papierów. Stanęła przed nim z miną pogromcy dzieci i wtuliła się w jego misiowato-wysportowane ciało. Odetchnęła głęboko i wyczuła charakterystyczną o tej godzinę woń waniliowego żelu pod prysznic, który rzekomo należał do Ludmiły. Maxi po próbach w teatrze zawsze brał kąpiel w jej ulubionych płynach, pomimo jej protestów i zapewnieniach brata, że pachnie jak baba. (Choć na usta cisnęło mu się słowo "babcia" wiedział, że groźnie byłoby go użyć w towarzystwie blondynki. Tylko, że na niej ten delikatny zapach był słodkim dopełnieniem, u Maxiego cholernie dziwną mieszanką.)
- Bo nie dostałaś się do szkoły tanecznej? - Badał grunt i od razu wpadł w bagno, po pas.
- Maxi, do cholery, nie każdy może być tak popieprzenie dobry jak ty! - Och, więc zmiana taktyki.
- I kochasz dzieci, pamiętasz? Uwielbiasz słuchać, kiedy lowel zamienia się w rower, a zaba w żabę. I kiedy rzucają się na ciebie, żeby pokazać rysunek i krzyknąć, że Clara znowu ucięła włosy jakiemuś chłopcu i...
- Dobra, wystarczy - warknęła. - Wygrałeś. Nadal kocham tą pracę.
- Niech ktoś ci tylko powie, że twój mąż nie jest najwspanialszy na świecie.
- Bo nie jest.
- Nie?
- Nie. Jest mój i to mi wystarcza w stu procentach. A nawet w stu jedenastu.
- Czy ty ze mną flirtujesz? - Odsunęła się na kilka centymetrów. Zbyt daleko, żeby widzieć coś poza jego oczami. Zbyt blisko, żeby oderwać się dalej. Przyjemnie gorzkie przyciąganie, dwóch ciał niebieskich o zapachu kawy i wanilii - lubiła tak o nich myśleć.
- Może.
- Nie zrobię ci kawy. Dzisiaj i tak za dużo wypiłaś. Jesteś gorzka, kiedy cię całuje.
- Jakoś to ci nie przeszkadza, kiedy nie możesz odczepić ode mnie rąk. - Wydęła wargi, w "ten sposób". Ten, za którym Maxi przepadał. Wręcz szalał i ledwo, ledwo potrafił zachowywać dzielącą ich odległość (kilometry), żeby nie zatrzymać się po drugiej stronie (bezpiecznej przystani).
Błyszczyk lśnił na ustach jak drobinki szkła.
Samokontrola przede wszystkim, brawo. Maxi, brawo.
- Ech, Ludmiła, czy ty kiedykolwiek całować kogoś z twoimi ustami?
- W ten kretyński sposób próbujesz mnie zapytać, czy miałam kiedyś jakąś przygodę z dziewczyną?
- A miałaś?
- Maximiliano. Kawa. Teraz. Natychmiast. Już.
- Bo?
- Bo cię ładnie proszę. - Zatrzepotała rzęsami w "ten sposób".
- Rozkazujesz, nie prosisz. - Cmoknął ją przelotnie w usta, wcale nie zamierzając zatracać się w tym ciepłym uczuciu. To przez przypadek krótki pocałunek zamienił się w intymny taniec języków, do którego kroki znali tylko oni. Prywatna muzyka wspinała się coraz wyżej i wyżej, żeby zagłuszyć nierówne, wymieszane oddechy.
Maxi trochę ślamazarnie zeskoczył z blatu. Tak, że stali na równym poziomie. Nie należał do wysokich facetów, ale Ludmiła nie rozpaczała. Była fanką rozciągniętych, wydeptanych trampek. Jedyna para szpilek , jaka kiedyś tam znalazła się w jej szafie (bo taka moda) skończyła kiedyś na górze śmieci, kiedy robili porządki w szafach. Wielkie wietrzenie magazynów.
- Przestań mnie rozpraszać - Złapała go za ramiona i odsunęła, niespecjalnie daleko. Wciąż z szybkością rozwścieczonej żmij ze spokojem mógł ją napaść. I zrobił to - łapiąc ją za dolną wargę i kusząc z pozytywnym skutkiem.
Była jego żoną, kto mu zabroni?
- Maxi. Naprawdę. Musimy. Porozmawiać - wyszeptała między kolejnymi atakami bruneta.
- Okej. - Odsunął się tym razem na poważną odległość. Nastroszył piórka jak gniewna damulka. - O czym?
- Ja wiem, że rozmawialiśmy. Wiem, że chciałeś z tym poczekać i w gruncie rzeczy się do tego nie nadajesz, co jest perfidnym kłamstwem, ale... - Widziała jak z jego twarzy kolory schodzą jakby zmywała je ogromna fala - nagły przypływ i odpływ. Nie ze złości, gniewu. Tylko strachu. Tego irracjonalnego strachu, przez którego  jej mąż zamiast być stuprocentowym mężczyzną, znowu stawał się bezbronnym nastolatkiem. Razem z całym strachem, który nadal kwitnie w nim jak chwasty. - Maxi tylko się nie złość, proszę. Pomyślałam, że... Ja... Po prostu... Chciałabym adoptować dziecko. Moglibyśmy stworzyć jedną wielką rodzinę. Normalną, jak zawsze tego chcieliśmy.
Dziwne.
Jedno z zdanie zawisło między dwojgiem ludzi, zatrzymane w powietrzu na sznureczkach niewypowiedzianych słów. I mogą sobie tak dyndać całą wieczność i jeden dzień dłużej, bo nie powie się tego, co zadziała jak nożyczki.
Po prostu. Bez żadnej filozofii, przemilczy się najważniejsze.



Czwartek, wieczór, Madryt.
 
Niby padało, a niby nie. Słońce jakoś wisiało na niebie, ale oddawało niepokojące wrażenie, że zaraz spadnie Hiszpanom na głowę. Przy okazji też na resztę ziemi i prawdopodobnie na pewno ją zgniecie, ale domysły to tylko niczym niepoparte teorię. Nawet fizyką.
Niebo ni to niebieskie, ni to szare. I gdzieś jeszcze bezpańsko poniewierał się pomarańcz. Jego beztroska barwa szeleściła suchymi, jesiennymi liśćmi. Jakby pomyliła pory roku, trochę koloryzując miesiące. 

Lodówka, nie licząc światła, promieniała czystą, białą pustką. Z tej optymistyczniejszej perspektywy po prostu było tam czysto i żadne popsute jogurty i mleko, nie burzą harmonii sztuki nowoczesnej. W gruncie rzeczy Violetta po prostu zapomniała zrobić zakupy, przejęta nowym planem na przyszłość. Nie do końca nowym, ale też nie używanym. Nie zamierzała ani zmienić płci, ani zamieszkać w dziczy. Wyprowadzka nie była wprawdzie tak szalonym pomysłem, jak zmiana kierunku studiów w ostatnim roku nauki, ale wszystko i tak kręciło się jak tornado. W każdym bądź razie, decyzja została podjęta, wnioski przyjęte, bilet kupiony i kartony stały gotowe do zabrania jej rzeczy.
Idealnie.
W tle brakowało tylko tandetnej muzyki z radia, porozrzucanych kartonów po pizzy i chińszczyzny, trochę butelek wody (nienawidziła coli) i gór śmieci, stworzonych z jej skarbów.
Zaraz. Wszystko pasuje.
Roztrzęsionymi z radości rękami, tańczyła i zapełniała coraz więcej pudeł. Sukienki wlatywały z wdziękiem, a książki pozostawiały po sobie nieprzyjemny huk, unoszący się jak pył. Piosenkarka z radia zrzędziła coś trudnej, nieodwzajemnionej miłości. Jak zwykle. Cała ta prezentacja wyjątkowo smutnych melodii i słów nudziła ją. Świat jest pełen kolorów, magi i tajemnic. Pełen ciastek i budyniu, którego Leon nigdy nie potrafi zrobić dobrze. Skrywa pocałunki w deszczu i łzy zachwytu. Tonie w melodiach ciszy i łoskocie słów.
Jest zwyczajnie piękny.
Wszyscy, którzy tworzą muzykę zachowują się jakby siedem miliardów ludzi miało depresje.
Zmieniła stacje, na coś pełnego energii, jakiej potrzebowała. Dalej wirując wśród bałaganu, omijając przeszkody zdała sobie sprawę, że szczęście przychodzi jak trzęsienie ziemi. Dzień Dobry! I już jest, żeby potem ulotnić się szybciej niż ptaki jesienią. Ostatni piruet i zasłużony odpoczynek.
Wyobrażając sobie minę Leona, kiedy zastanie ją w drzwiach, postanowiła, że ciastka czekoladowe zostaną jej nowymi przyjaciółmi.
I tak o to, rozpoczyna się nowy etap w życiu Violetty z nowymi czekoladowymi znajomościami.


*Z prochu powstałeś w proch się obrócisz.

Bry!
Przybywam z prawie 3000 słów. Brawo. Chciałabym powiedzieć Wam coś błyskotliwego, ale padam na twarz. Klawiatura taka wygodna. O je. <3
Także zamilknę, enjoy.
Branoc.
<3
PS. Te aniołki, to są te kochane ludzie, które są tutaj zawsze ze mną. Dziękuję. 
PS.2 Błędy sprawdzałam, ale wiecie jak to jest. Powieki mi się zlepiają i do tego ta moja paskudna wada. Wszelki literówki możecie mi wytknąć. :)